„Mylne ścieżki, błędne drogi”

bialyorzel24.com 9 godzin temu

W miejscu, któremu ze względu na jego charakter, należy się uwaga poszukujących śladów mglistych już wydarzeń, dotyczących Gwoźnicy i jej najbliższych okolic, znalazłem się nieprzypadkowo. Od najmłodszych lat stykałem się z różnymi opowieściami i legendami dotyczącymi tego terenu. Nigdy jednak wcześniej tam nie byłem i nie potrafię dziś jednoznacznie powiedzieć, co było tego przyczyną. Chodzi o część dużego lasu, owianą mroczną tajemnicą. Odgrodzoną wyobrażalną tylko, nie wiadomo którędy dokładnie przebiegającą granicą, za którą, jak wieść niosła, czaić musiało się jakieś zło. To właśnie mogło skutecznie zniechęcać takich jak ja, do zapuszczania się choćby w pobliże tamtych stron. Wszystko ma jednak swój czas.

Uznałem w końcu, iż minęło już wystarczająco dużo lat, by ubrać odpowiednie obuwie, wrzucić do kieszeni aparat fotograficzny, wziąć do ręki kij i wyruszyć w Rokitne, albo jak kto woli na Kościelisko. Według mojego myślenia obie nazwy dotyczyć miały tego samego miejsca. Jak się później jednak okazało, byłem w błędzie. Pogoda zdawała się być sprzymierzeńcem w tej mojej wyprawie, ale niestety tylko do pewnego momentu. Kiedy już wszedłem w głęboki las, ni stąd, ni zowąd, nadciągnęły deszczowe chmury. Oczywiście schowały słońce, które miało mi być wyznacznikiem kierunku marszu, a przy okazji spuściły na las drobny, siąpiący kapuśniak. Tym próbowały udaremnić moje zamierzenia. Byłem jednak zdeterminowany, a zarazem przeświadczony, iż wszystkie te przeszkody nie są na tyle wielkie, by nie można było sobie z nimi poradzić.

W jak dużym byłem błędzie, zrozumiałem po niemal trzech godzinach bezskutecznego łażenia po potokach, zaroślach i paryjach. Mimo dość dokładnych instrukcji, na samo Kościelisko nie trafiłem. Kiedy w końcu udało mi się wyjść na pole, nijak nie mogłem rozwiązać zagadki, w jaki sposób znalazłem się tam, gdzie się znalazłem. Przypomniałem sobie wtedy te wszystkie dawne opowiadania o ludziach, których tam właśnie „łapał błąd”, jak się powszechnie wyrażano. Z niewielkiego wzniesienia, ale już pewnej odległości, las ten wyglądał całkiem niewinnie. Jednak kiedy się do niego weszło, nieskory był wypuszczać śmiałka, nie ogłupiwszy go przedtem i nie napędziwszy trochę strachu.

Ryc. Wiesław Plezia

Sama nazwa Zmuliska, części leśnego kompleksu, która funkcjonuje wśród mieszkańców Kątów, według mojego wyczucia mogła brzmieć kiedyś Zmyliska. Ale, czy to upływający czas zniekształcił ją nieco, czy jakieś inne czynniki poplątały jej znaczenie, trudne jest do jednoznacznego rozstrzygnięcia. I tak pierwsza próba dotarcia do centrum legendy skończyła się całkowitym fiaskiem. Na drugą musiałem poczekać prawie dwa tygodnie. Ze względu na wcześniejsze doświadczenia, tym razem zaproponowałem starszemu bratu wspólny wypad do Rokitnego i na samo Kościelisko, o którym dawne przekazy mówią tak:

W Rokitnem przy dworzyszczu, w którym mieszkał szlachcic-banita, stał niewielki kościół. Nikt do niego jednak nie chodził. Szlachcic z kompanami trudnił się rozbojem i nie w głowie im były modlitwy. Nabożeństwa odprawiał ksiądz w pustym kościele. Pewnej niedzieli kościół zapadł się pod ziemię. Odtąd miejsce to nazywano Kościeliskiem.

Brat znał te strony, ponieważ jako namiętny zbieracz grzybów od czasu od czasu zapuszczał się w te okolice i kilka razy był także na miejscu domniemanego zapadliska. Trasę wybraliśmy inną niż ja sam za pierwszym razem. Rozpoczynając od leśnego biwaku, zwanego „Motocyklowiskiem”, ruszyliśmy na wschód. Nie najlepiej widoczna, ale cały czas rysująca się droga, a przy tym sprzyjająca, słoneczna pogoda, dawały poczucie relaksującego spaceru. Po pewnym czasie coś jednak zaczęło się zmieniać. Za każdym krokiem las wydawał się być coraz mniej przyjazny. Potężne jodły, wyrastające z krzaków i bujnych paproci, niby obojętne, ale jakby obserwowały każdy nasz ruch. W miarę płaski do tej pory teren zmienił się nie wiadomo kiedy w opadające na różne strony przechyliska. W pewnym momencie zdało mi się, iż stanąłem w jakimś nieokreślonym centrum, a wszystko wokół mnie nagle zawirowało i ustawiło się w całkowicie przypadkowym porządku.

Wschód znalazł się gdzieś na południowym zachodzie, pozostałe kierunki analogicznie zmieniły swoje dotychczas zajmowane miejsca. Uświadomiłem sobie, iż opanował mnie „błąd”, tak jak i wielu innych, którzy celowo czy przypadkiem znaleźli się kiedyś tutaj. Gdyby nie obecność Staszka i pewność jego zachowania, byłbym, zdaje się, ponownie w nie lada kłopocie. I chyba znowu przyszłoby mi kluczyć po leśnych bezdrożach, próbując wydostać się z matni, zwłaszcza iż podobnie jak za pierwszym razem zaczął siąpić deszcz. Przypadek?

Wyszliśmy wreszcie na dukt, który z Zatyla prowadził gdzieś w głąb lasu. Za nim niewielkie bagienko, jakiś prowizoryczny mostek i wzgórze. To tam. Kij w wyciągniętej ręce brata wskazywał cel naszej eskapady. Prawdopodobnie tą drogą, wiele lat temu, z bieszczadzkich lasów, wracał nasz tata z tak zwanej zrywki. Dawno temu ta sezonowa robota, choć ciężka i odpowiedzialna, była podejmowana przez gwoźnickich gospodarzy. Zwłaszcza jesienią po skończonych pracach w polu, ale i zimą, kiedy w domu kilka było zajęcia. Przynosiła i jakiś zarobek, i możliwość spotykania się, wymieniania poglądów i obserwacji, a także różnego rodzaju umiejętności, z gospodarzami innych regionów i kultur. Zmęczeni długą drogą tata i koń, który z racji wykonywanej pracy był żywym narzędziem, ale także towarzyszem doli i niedoli, ucieszyli się na widok swojskich stron. Te, mimo późnej pory, ale bardzo jasnej, księżycowej nocy dawały się już rozpoznać, a tym samym przybliżały czas ciepłego posiłku w domu, owsa w stajennym żłobie, a przede wszystkim bardzo pożądanego odpoczynku.

Gdy już znaleźli się w lesie (tak wynikało z opowiadania taty), prawie zasypiając na wozie, usłyszał jakby z daleka dochodzące nawoływania. Zdawał sobie sprawę, w jakim jest miejscu, więc pomyślał, iż pewnie znowu ktoś zgubił się i błądzi. Po chwili ponowne „hop, hop” rozległo się, tym razem znacznie bliżej. On sam nie pamiętał, czy odpowiedział na to wołanie czy nie. W każdym razie, kiedy kolejny raz, znowu z daleka, dał się słyszeć ten sam głos, bąknął pod nosem „…ki tam diabeł?!”, jednocześnie oglądając się za siebie. Na drodze kilkanaście metrów za wozem zobaczył czarną postać. Tata, jak nie raz mawiał, nie był człowiekiem bojaźliwym, ale wtedy jakiś dziwny strach, jeżący włosy na głowie, opanował i jego, i konia. Ten, parsknąwszy kilka razy, zerwał się z miejsca i niemal galopem przemierzył resztę lasu. Co to było? Myślę, iż odpowiedzi na tę zagadkę każdy niech szuka indywidualnie i na swój sposób.

Niewielkie wzniesienie, do którego prowadziła wąska, stroma ścieżka, przywitało nas ciszą i jakimś niezwykłym spokojem. W kapliczce wydłubanej z potężnego pnia, siedział podparłszy brodę Chrystus Frasobliwy. Zamyślony, patrzący gdzieś w nieokreśloną dal, zdawał się nas zupełnie nie zauważać. Trochę dalej, na powierzchni kilku, może kilkunastu arów, rozciągało się prawdziwe, nigdzie w tych stronach niespotykane bagno. Grzęzawisko z ciemnozieloną wodą, kępami traw i kikutami martwych olch, położone na nienaturalnej, terenowej półce, o wiele wyżej niż leśne potoki, sprawiało wrażenie, jakby znajdowało się zupełnie nie na swoim miejscu. Według legendy tutaj właśnie stał kiedyś niewielki kościółek, zanim opuszczony przez wiernych, zwiedzionych łatwym rozbójniczym życiem, zapadł się pod ziemię. Czym się to wszystko skończyło, dowiadujemy się z innych, krążących jeszcze opowieści, mówiących o najeździe Tatarów, wymordowaniu mieszkańców i spaleniu grodziska. Podania głoszą, iż od tamtych czasów jakaś zła siła plącze się po leśnych drogach i ścieżkach, po potokach i paryjach, wprowadzając zamęt i niepewność w głowach wędrowców. Doświadczyliśmy tego i my w drodze powrotnej. Zwiedzeni możliwością skrótu, w konsekwencji dołożyliśmy paręset metrów po chaszczach i mokrych trawach w niepewności co do adekwatnego kierunku marszu. Jednakże na miejsce samego Kościeliska siła ta wstępu nie ma. Dlatego jeżeli ktoś przebrnie tę diabelską przeszkodę i mimo przeciwności dotrze do celu, odnajdzie tam spokój, podładuje wyczerpane baterie swojego organizmu, a potem pójdzie, gdzie sobie zechce dalej.

Andrzej Obuch

Andrzej Obuch – marzył, by zostać marynarzem i choć ukończył Technikum Żeglugi Śródlądowej we Wrocławiu, to jednak wszystko potoczyło się potem zupełnie innym torem. Swoje myśli, przeżycia i wspomnienia próbuje zawierać w wierszach i opowiadaniach. Do tej pory wydane zostały dwa tomiki poezji zatytułowane: „Skąd – Dokąd”, „Tak odlegle – Tak blisko”, a także opowiadania: „Com widzioł, com słyszoł”. Z tego zbioru pochodzi drukowany tekst „Mylne ścieżki, błędne drogi”. Pracuje nad kolejną częścią opowiadań oraz zbiorem wierszy i bajek dla dzieci.
Idź do oryginalnego materiału