Kłótnie, brak wspólnego spędzania czasu, znudzenie; para bierze rozwód, a następnie wraca do siebie, bo jednak nie mogą bez siebie żyć… Byliśmy parą od czasów liceum, czy to wystarczająco długo, żeby się sobą znudzić? Nie wiem… Kiedyś nie wyobrażałam sobie, iż możemy robić coś osobno.
Zamieszkaliśmy razem zaraz po maturze, potem studia na jednym kierunku, żeby było łatwiej otworzyć wspólny biznes. Totalnie bez rywalizacji, jak jeden organizm, łączyło nas wszystko: zainteresowania, przyjemności, pasja, a po pewnym czasie już tylko problemy i kłótnie.
Ślub był podwójny, jeden pod dyktando rodziców, taki typowy – duża sala, tłumy ludzi, rzucane konfetti i sztuczne uśmiechy znad pełnych półmisków. Ten „NASZ”, prawdziwy – wśród morskich fal w blasku księżyca przysięgaliśmy sobie dożywotnią symbiozę i lojalność. Czuliśmy głęboko, iż jesteśmy sobie przeznaczeni. To wielkie szczęście odnaleźć „duchowego bliźniaka” w tak wielkim świecie…
Pierwsze lata były naprawdę szalone. Mieliśmy jeszcze wsparcie finansowe od rodziny, więc proza życia nie obdarła nas od razu z radości. Studia minęły jak jeden dzień, potem praca, jedna, druga, trzecia. Szukaliśmy miejsc z dobrą energią, gdzie nasz talent i pasja będą dobrze spożytkowane i doceniane. Gdzie będziemy dobrze się czuć i realizować. Współczesny świat stwarza więcej możliwości, niż kiedyś, jak mawiał twój ojciec. Korzystaliśmy więc z nich garściami, licząc, iż energii i zapału wystarczy nam na długie lata.
Potem robiłeś doktorat, dostałeś roczne stypendium w USA. Wyjechaliśmy jeszcze razem, niestety nie odnalazłam się w roli „wiecznej studentki”. Nie miałam stałych zajęć, słabo znałam angielski biznesowy, a poza tym nie musiałam pracować, mieliśmy zapewnione dobre warunki mieszkaniowe i trochę oszczędności. Mogłam cieszyć się swobodą i dużą
ilością wolnego czasu, ale już po miesiącu zaczynało mi się tu nudzić. Ile można chodzić na poranne seanse do kina, pić kawę grzejąc się w promieniach słońca na plaży czy wylegiwać z książką w hamaku? Nie jestem konsumpcjonistką, więc zakupy od rana do wieczora odpadały. Swoje zarwane noce już odespałam, zadbałam o siebie, dużo ćwiczyłam, medytowałam. Brakowało mi jednak rutyny codzienności, a ty ją miałeś.
Zajęcia na uczelni, spotkania branżowe, towarzyskie. Wracałeś wieczorami lub późno w nocy. Ja byłam praktycznie cały czas sama. Kłóciliśmy się o to i o tysiąc innych rzeczy. Przestaliśmy ze sobą rozmawiać, nie wspomnę już o seksie czy innych przyjemnościach… Nie tak sobie wyobrażałam to nasze wspólne życie…
Wróciłam do Polski po czterech, długich dla mnie, miesiącach. Nie zatrzymywałeś mnie zbyt silnie, to też mnie rozczarowało. Musiałam się zastanowić, jaki mam plan na siebie. Za moment skończę 35 lat, mam dobry zawód, ale nie mogę i chcę już pracować w korporacji. Nie mam aktualnie żadnych przyjaciół i znajomych, z którymi utrzymywałabym kontakty. Przez ostatnich dwadzieścia lat żyłam z tobą i dla ciebie, inni ludzie byli u mnie na drugim planie. Gdy zabrakło ciebie w moim życiu zrobiła się niewyobrażalna pustka! Jak mogłam do tego dopuścić?!
Zapisałam się na kurs coachingu, zawsze lubiłam psychologię. Postanowiłam zdobyć licencję i choć po części zrealizować marzenia z młodości. Praca nad sobą, po to, aby móc pracować z ludźmi dobrze mi zrobiła. Zajrzałam w głąb siebie, poznałam swoje mocne strony, oczekiwania, ale i niezaspokojone pragnienia. Zdecydowałam się na terapię, musiałam poradzić sobie z życiem w pojedynkę… choć teoretycznie nie byłam przecież singielką.
Mój mąż gdzieś daleko, za oceanem, robił karierę, a ja miałabym usychać w domu z tęsknoty?! Przecież to niedorzeczne. Jestem młoda, atrakcyjna ( sama widzę jak patrzą na mnie faceci), nie mam zobowiązań pod tytułem „małe dzieci”. Zamykając się w domu przegapię najlepszy moment swojego życia!
Złożyłam wniosek o rozwód, takie życie nie miało sensu. Po stypendium dostałeś propozycję pracy na uczelni. Czyli oczekiwałeś ode mnie powrotu do USA lub odzyskania wolności. Podobno z kimś się krótko spotykałeś, ale to nic poważnego, jak stwierdziłeś. Zawsze byliśmy wobec siebie szczerzy, ale to przerosło choćby mnie.
Szybko uporaliśmy się z procedurami, nie było typowego „prania brudów”. Nie mieliśmy zbyt dużego majątku, więc i kłótnie na ten temat nas ominęły. Wracałeś do swojego nowego życia, więc postanowiłeś oddać mi nasze mieszkanie. I całą jego zawartość. To też zabolało, gdy stwierdziłeś, iż nie potrzebujesz pamiątek, wystarczy „garść wspomnień”. Dwadzieścia lat byliśmy nierozłączni, a rozstawaliśmy się jak po 20 minutach znajomości.
Ostatni uścisk, już wolni od siebie i od wzajemnych oczekiwań. Staliśmy przed budynkiem sądu nie mogąc się zdecydować, kto odejdzie pierwszy, a kto zostanie. Takie zawieszenie…W pewnym momencie równocześnie postanowiliśmy pójść każdy w swoją stronę…
Żegnaj A.!
Żegnaj B.!
I nikt choćby się nie odwrócił…
Wróciłam do domu, byłam wykończona, ostatnie tygodnie przytłoczyły mnie jak tona złomu. Chciałam tylko zmyć z siebie lepkość dzisiejszego dnia i zanurzyć się w otchłani snu. Spod prysznica wyrwał mnie bardzo natarczywy dzwonek do drzwi. O tej porze, kto to może być, pomyślałam, a idź do diabła! Jednak natręt nie dawał za wygraną. Chyba się pali lub inny kataklizm nam grozi, bo alarm do drzwi bił niczym dzwon z wieży. Poszłam otworzyć. W progu stałeś TY. Cały mokry od deszczu, a może od łez? I ja mokra z kąpieli, zaskoczona, zraniona. Za chwilę w twoich ramionach.
Ja bez ciebie nie istnieję, jesteś moim azymutem, moim sensem. Zrozumiałem to dopiero, gdy cię straciłem. Już nigdy nie pozwolę ci odejść. Kocham CIĘ! Nie potrzebuję do tego żadnych zaświadczeń, dokumentów czy podpisów. Potrzebuję CIEBIE, żeby żyć!