Kiedy zgodziłam się, by teściowa miała klucze do naszego mieszkania, choćby przez myśl mi nie przeszło, iż może to kiedykolwiek stać się problemem. Właśnie się pobraliśmy, byliśmy pełni zapału i nadziei, zaczynając wspólne życie od nowa, wierząc, iż wszystko potoczy się dobrze, po rodzinnemu, zgodnie.
Mój mąż, Tomasz, powiedział wtedy:
— Niech mama ma kopię. Tak na wszelki wypadek. Gdyby coś się stało — będzie klucz. Kwiaty podlać, paczkę odebrać…
Skinęłam głową. Chciałam pokazać, iż ufam, iż nie jestem z tych synowych, które od razu stawiają mury. Chciałam być otwarta, elastyczna, nowoczesna.
Na początku wszystko wyglądało tak, jak mówił. Teściowa pojawiała się rzadko, zawsze uprzedzała, przynosiła przetwory, pierogi, świeże ciasto. Uśmiechała się, pytała, czy nie potrzebuję pomocy. Myślałam: „Niech będzie, chce się zatroszczyć, a ja trochę zniosę”. choćby odpowiadałam jej szczerym uśmiechem — z chęci bycia dobrą.
Ale z miesiąca na miesiąc te wizyty stawały się coraz mniej przypadkowe, coraz bardziej natrętne. W pewnym momencie przestała dzwonić przed przyjściem. Po prostu przekręcała klucz w zamku — i wchodziła. Kilka razy obudził mnie dźwięk garnków — teściowa była już w kuchni, coś smażyła, stukała, hałasowała. Pewnego dnia wyszłam z sypialni w szlafroku, nieumyta, i zastałam ją z filiżanką herbaty na mojej kanapie.
— Upiekłam szarlotkę, przywiozłam kawałek. Masz, poczęstuj się! — powiedziała, jakby nigdy nic.
Milczałam. Znowu. Bo „to przecież mama”, bo „ma dobre serce”, bo „nie wypada”. Mówiłam mężowi:
— Może warto jakoś z nią porozmawiać?…
A on machał ręką:
— No co ty, nie przesadzaj. Mamy bywają takie. Ona przecież z dobrego serca…
A we mnie rosła coraz większa niepewność. Bo z każdą jej wizytą moja przestrzeń kurczyła się. Zaczęła układać słoiki w szafkach po swojemu, wyrzuciła moje stare przyprawy, mówiąc: „To już przeterminowane”. Przyniosła swoje ręczniki — „tak mi wygodniej” — a potem choćby kosmetyki: krem, szczotkę, szczoteczkę. Jakby to było też jej mieszkanie.
Czułam, iż tracę nie tylko spokój, ale i siebie. Miejsce, które miało stać się naszym rodzinnym gniazdem, zamieniało się w jej dodatkowe terytorium. Stałam się sublokatorką we własnym domu. A Tomasz — wciąż z tym samym łagodnym spojrzeniem: „No przecież mamie nie można odmówić…”
Przełom nastąpił w sobotę. Zbudziłam się wcześnie, zaparzyłam kawę, usiadłam w szlafroku przy oknie i pomyślałam: „Nareszcie cisza, mogę po prostu być sobą”. Właśnie podniosłam filiżankę — gdy usłyszałam zgrzyt klucza. Znowu przyszła.
— Cześć! — zawołała teściowa, przechodząc koło mnie z torbą. — Pomyślałam, iż przyda ci się jabłecznik. Podgrzeję ci kawałek!
Ale nie chciałam już jabłecznika. Nie chciałam wizyt, jej troski, głosów i zapachów. Chciałam ciszy. Chciałam — pierwszy raz od dawna — mieć prawo decydować, kto i kiedy może wejść do mojego domu.
Tego samego wieczoru zebrałam się na odwagę. Zadzwoniłam:
— Danuto… proszę, oddaj klucz. To naprawdę dla mnie ważne.
W słuchawce zapadła cisza. Potem cichy, urażony głos:
— Myślałam, iż mi ufasz…
Ale już się nie tłumaczyłam. Bo po raz pierwszy od długiego czasu zrobiłam krok nie dla kogoś, ale dla siebie.
Następnego dnia wręczyła mi pęk kluczy. Patrzyła z urazą, ze zdziwieniem, z chłodem. Ale gdy spojrzałam jej w oczy, zrozumiałam — granica została postawiona. I nie pozwolę jej przekraczać.
Teraz, gdy wracam z pracy i sama otwieram drzwi, wiem: w domu czeka tylko cisza. Moje rzeczy stoją tam, gdzie je zostawiłam. Mój kubek w kuchni. Moja muzyka w głośnikach. Moje życie — bez wtargnięć i niezapowiedzianych gości.
Tak, bolało. Ale zrozumiałam: miłość nie usprawiedliwia naruszania granic. choćby bliscy powinni rozumieć, iż każdy ma swoje terytorium. W końcu znów czuję: to mój dom. A ja — gospodyni. I to uczucie jest warte wszystkiego.