Spadek nad morzem — gdy bliscy stają się obcy
— Grażyna, dzwonił mój brat Krzysztof — powiedział Marek, wchodząc do kuchni. — Przyjedzie z Aliną w sobotę. Sami, bez swoich drugich połówek. Powiedział, iż chce poważnie porozmawiać.
— Ciekawe, o czym tak ważnym, iż choćby bez żon i dzieci? — zmrużyła oczy Grażyna. — Ale nie, nie zgaduj. Wiem. Chodzi o spadek. Minęły dwa miesiące i wreszcie są gotowi.
Marek tylko skinął głową. Sam to czuł od chwili, gdy ciocia Wanda przepisała na nich z Grażyną i ich córkę Ewelinę mieszkanie w centrum oraz letniskowy domek pod miastem. Przez cztery lata opiekowali się chorą ciotką. Reszta rodziny? Przyjeżdżali latem na działkę, a gdy starsza pani prosiła, by zawieźć ją tam na świeże powietrze — wszyscy byli „zajęci”.
W sobotę punktualnie o czwartej Krzysztof i Alina stanęli w progu. Bez wstępu usiedli w salonie.
— Chcemy porozmawiać o domku — zaczął od razu Krzysztof. — Mieszkanie niech będzie wasze. Ale działka… To my się nią przez cały czas zajmowaliśmy.
— Nie — zimno odpowiedziała Grażyna. — Wy tam wypoczywaliście. Korzystaliście, ale nie pomagaliście. A gdy ciocia was wołała — ani razu nie przyjechaliście.
— A kto by się z nią użerał? Mamy dzieci, wnuki, pracę! — wybuchnęła Alina.
— A jednak teraz macie pretensje — zauważył Marek. — Dziwne, prawda?
— Wy w ogóle wywoziliście ją na tę działkę? — rzuciła kwaśno Alina.
— Nie mieliśmy domku, ale dwa razy kupowaliśmy jej pobyt w sanatorium — spokojnie odparła Grażyna. — A testament jest po naszej stronie. To wspólna własność. Będziemy sprzedawać.
— Serio? — prychnął Krzysztof. — Dla paru metrów w walącym się domku psujecie relacje z rodziną?
— jeżeli to ruina — to czemu tak się jej kurczowo trzymacie? — odpowiedział Marek.
Następnego dnia zadzwonił telefon.
— Co ty odpaliłeś, Marek?! Przyjechaliśmy z Darkiem po nasze rzeczy na działkę — a tam zamki wymienione!
— Tak. W furtce i w domu. Trzeba było uprzedzić. W sobotę jedziemy z Grażyną — wpadnijcie. Zabierzecie swoje. Ale nie wcześniej.
Odłożywszy słuchawkę, Marek spojrzał na żonę.
— Skąd wiedziałaś, iż tam polecą?
— Nie znasz swojej rodziny? Gdybym nie zmieniła zamków — wynieśliby wszystko do ostatniego gwoździa.
Domek sprzedali. Po dodaniu oszczędności kupili trzypokojowe mieszkanie w Sopocie, w nowym bloku tuż przy plaży. Do morza dziesięć minut samochodem.
Córka Ewelina została w miejskim mieszkaniu cioci Wandy, studiując na drugim roku. Marek znalazł pracę w porcie, Grażyna uczyła w pobliskiej szkole. Wydawało się, iż zaczęli nowe, spokojne życie. Ale nie na długo.
Od marca telefony rozbrzmiewały bez końca. Zapomniana od lat rodzina nagle przypomniała sobie o „bliskich”. Pierwsza zadzwoniła Alina:
— Odebraliście nam domek, teraz nie mamy gdzie jechać. Więc w lipcu zjawiamy się u was. Cała nasza rodzina i wnuczka Krzysztofa z nami.
— Alina, nikogo nie zapraszaliśmy. My tu mieszkamy, nie prowadzimy pensjonatu. Chcecie wypocząć — rezerwujcie noclegi z wyprzedzeniem.
— Widziałeś ceny hoteli w Sopocie?!
— Nie widziałem. Ale jeżeli was nie stać — znaczy, wypoczywajcie tam, gdzie taniej. A tu nie trzeba. Gości nie przyjmujemy.
— Czyli teściów przyjęliście, a rodzoną siostrę już nie?!
— To byli rodzice Grażyny. Gdyby nasi rodzice żyli — im też byśmy nie odmówili. Ale pięcioro dorosłych i dzieci na dwa tygodnie? Dziękujemy.
— Zobaczycie! Zostaniecie sami — nikt choćby o was nie wspomni!
— Nie martw się. Od przeprowadzki mamy tylu „krewnych”, iż starczyłoby na dwa domy. Wszyscy o nas pamiętają od maja do września. Resztę roku — cisza.
Cisza, która stała się dla nich najcenniejszą częścią życia.