Moja synowa otwarcie mnie nienawidzi i oskarża o niszczenie jej małżeństwa.

newsempire24.com 2 tygodni temu

Moja synowa wcale nie ukrywa, iż mnie nie znosi. Zadzwoniła do mnie, oskarżając, iż próbuję zniszczyć jej małżeństwo z Piotrem.

Wyobraźcie sobie: moja synowa ani trochę nie udaje, iż mnie lubi! Wypomina mi to przy każdej okazji, nie wstydząc się ani trochę. I co najgorsze — mój syn o tym wie! Tak, oto ja — sześćdziesięcioletnia kobieta z małego miasteczka pod Krakowem, która zawsze marzyła, by być kochaną matką i teściową, otoczoną ciepłem i szacunkiem. Zawsze wiedziałam, iż wychowywanie jedynaka to ryzykowne przedsięwzięcie. Nie powinno się wkładać wszystkich jajek do jednego koszyka, ale kto by pomyślał, iż to okaże się takim koszmarem?

Moja synowa, Karolina, od pierwszego spotkania wydała mi się zbyt ostra, zbyt energiczna, jak burza, której nie da się ujarzmić. Kiedy Piotr po raz pierwszy przyprowadził ją do naszego domu, poczułam dreszcz, patrząc w jej ciemne, przenikliwe oczy. Przyglądała się tak, jakby skanowała każdą drobnostkę, każdą moją zmarszczkę, każdy kąt pokoju. Intuicja szeptała: „Uważaj”, ale zbagatelizowałam to. Uznałam, iż to tylko nerwy, i starałam się zaakceptować dziewczynę, którą mój syn wybrał na żonę. Co mogło pójść nie tak podczas pierwszego spotkania z przyszłą synową? O, jak bardzo się myliłam!

Pierwszą rzeczą, która rzuciła mi się w oczy, była jej arogancja. Czytałam w czasopismach, iż jedną z cech toksycznej osoby jest opryskliwość wobec tych niżej statusowych. I mimo swoich lat przez cały czas wierzę w takie rzeczy. Tamtego dnia siedzieliśmy w kawiarni, a Karolina rzuciła się na kelnera jak jastrząb na zdobycz. Jej deser, według niej, wyglądał „nieapetycznie”, i zażądała, by go wymieniono, a ton, jakim to zrobiła, sugerował, iż chłopak jest jej osobistym sługą. Próbowałam ją usprawiedliwiać — może się denerwuje, może miała zły dzień. Ale teraz wiem: to było pierwsze ostrzeżenie, które zignorowałam.

Drugą rzeczą był jej wygląd. Przepraszam, iż o tym wspominam, ale jej ubiór tamtego dnia był po prostu wyzywający. Głęboki dekolt, krótka spódniczka — nie, raczej obcisły kombinezon, który ledwo zakrywał ciało. Styl sportowy? Modowa kapryśność? Nie wiem, co jest teraz na topie, ale to wołało o brak szacunku. Wiedziała, iż idzie poznać się z matką swojego narzeczonego, i mogłaby wybrać coś bardziej skromnego, gdyby choć trochę mnie szanowała. Ale nie, jej to nie obchodziło.

Kiedy się pobrali i zaczęli wspólne życie, ogarnął mnie smutek. Tęskniłam za moim jedynym synem, za jego radosnym śmiechem w naszym domu. Miesiąc wytrzymałam, nie dzwoniąc, nie wtrącając się w ich życie. Ale potem zaczęłam stopniowo wybierać numer — przecież to moje dziecko, moja krew, czy muszę się z tego tłumaczyć? Okazało się, iż Karolinę to irytuje. Nie ukrywała irytacji i choćby mówiła Piotrowi przy mnie: „Odłóż słuchawkę, przestań z nią gadać”. Stała obok, a ja słyszałam każde jej słowo, ostre jak nóż.

Nie chciałam eskalować konfliktu, ale spotkałam się z Piotrem na osobności i zapytałam wprost: co się dzieje? Westchnął i opowiedział. Karolina, jak się okazuje, ma za sobą trudną przeszłość: była w związku, zaszła w ciążę, partner ją porzucił bez wzięcia odpowiedzialności, i straciła dziecko. Po tym jej psychika załamała się — potrzebna była pomoc lekarzy. Piotr zapewniał, iż ona po prostu przechodzi stres, iż to chwilowe, iż terapia psychologiczna wszystko naprawi. Ale ja dostrzegałam coś innego: jej spojrzenie, jej ostrość — to coś więcej niż nerwy. I nie mogłam udawać, iż wierzę jego słowom.

A potem doszło do wybuchu. Kilka dni po naszej rozmowie Karolina dowiedziała się, iż Piotr rozmawiał ze mną o niej. Wtedy wybuchła. Telefoniczna rozmowa w środku nocy była dla mnie jak piorun z jasnego nieba. Wrzeszczała, oskarżała mnie, iż chcę zrujnować ich małżeństwo, iż jestem złą starą kobietą, marzącą o pozbyciu się jej. Jej głos drżał z wściekłości, i zrozumiałam: kocha Piotra, ale to miłość chora, krępująca jak pajęczyna. Jedyną jasnością w tej ciemności były jej prawdziwe uczucia do niego. Ale mnie to nie pociesza.

Piotr mnie nie obronił. Nie rozumiem, dlaczego mój syn, mój chłopiec, którego wychowywałam z taką miłością, nie może jej sprzeciwić się ani słowem. Jakby był pod jej wpływem, pod jej spojrzeniem, które trzyma go na uwięzi. Nie jest dla mnie niegrzeczny, ale za każdym razem powtarza: „Mamo, jestem dorosły. Mam swoją rodzinę. Sam zdecyduję, kiedy dzwonić, kiedy przyjechać”. Formalnie ma rację, ale widzę: to ona dyktuje mu zasady. Rządzi ich życiem.

Warto wspomnieć, iż mieszkają w jej mieszkaniu — trzypokojowym, nowym, z lśniącym remontem. Rozumiem, jak ważna w dzisiejszych czasach jest własność, zwłaszcza w mieście. Ale czy warto dla niej zrywać więź z matką? Czy naprawdę metry kwadratowe są cenniejsze niż krew? Pytam siebie o to, a serce ściska się z bólu.

Wciąż mam nadzieję, iż czas wszystko poukłada. Może trzeba po prostu wytrzymać, dać im szansę na rozwiązanie problemów. Ale z każdym dniem coraz wyraźniej widzę: pora mi odpuścić. Zrobiłam swoje jako matka — wychowałam zdrowego syna, dałam mu skrzydła. A dalej — to jego droga, jego wybór. Jednak w głębi duszy modlę się, by ta burza ucichła, byśmy znów stali się rodziną. Ale póki co stoję na uboczu ich życia, patrząc, jak mój syn rozmywa się w jej świecie, i nie wiem, czy starczy mi sił, by doczekać się zmian.

Idź do oryginalnego materiału