Moja część poszła w obce ręce
Ludwika Nowak stała przy oknie i patrzyła na sąsiednią działkę, gdzie młoda kobieta wieszała pranie na sznurku. Obca kobieta w domu, który powinien był należeć do niej. W domu, gdzie dorastała, gdzie minęła jej młodość, gdzie umarła matka.
— Ludka, co tam tak zastygłaś? — zawołała młodsza siostra, Halina, wchodząc do kuchni z siatkami z Biedronki. — Herbata całkiem wystygnie.
— Tak tylko patrzę — westchnęła Ludwika, odchodząc od okna. — Jak ona tam sobie gospodaruje.
— Przestań się zadręczać — Halina zaczęła wyładowywać zakupy na stół. — Co się stało, to się nie odstanie.
— Tobie łatwo mówić. Ty masz swoje mieszkanie, a ja wiszę ci na karku.
— Nie gadaj głupot. Wiesz dobrze, iż mi nie ciążysz.
Ludwika usiadła przy stole i sięgnęła po wystygłą filiżankę. Herbata była gorzka, bez cukru — oszczędzały. Od kiedy straciły dom, pieniędzy zaczęło brakować jak szaleńcom w karnawale. Emerytura groszowa, a utrzymać trzeba było dwie osoby.
— Hala, pamiętasz, co mama mówiła o testamencie? — spytała, mieszając łyżeczką.
— Oczywiście. Mówiła, iż dom będzie nasz po połowie.
— Właśnie. Po połowie. A wyszło, iż wszystko poszło dla tej Weroniki.
Halina ciężko opadła na krzesło. Temat testamentu bolał obie siostry jak zepsuty ząb.
— Ludka, przecież to przerabiałyśmy sto razy. Mama w ostatnich latach nie do końca była sobą. Alzheimer, mówili lekarze.
— Przecież nie sama testament pisała! Był notariusz, świadkowie. Jak mogli pozwolić, żeby chora kobieta wszystko komuś obcemu zapisała?
— Weronika nie jest obca. Wychowała mamę w chorobie, pielęgnowała ją.
— Pielęgnowała! — prychnęła Ludwika. — Parę miesięcy pochodziła, leki podawała. A my co? Trzydzieści lat się mamą nie opiekowałyśmy?
Halina milczała. Obie wiedziały, iż to niesprawiedliwe, ale nic już nie dało się zmienić. Przegrały w sądzie, dom przeszedł na własność Weroniki – dalekiej krewnej, która pojawiła się w ich życiu dopiero pod koniec.
Dzwonek do drzwi przerwał ich rozmyślania.
— Ja otworzę — wstała Halina.
W przedpokoju rozległy się głosy, a chwilę później do kuchni weszła ich siostrzenica Kinga — córka zmarłego brata.
— Cześć, ciociu Ludka, ciociu Hala — pocałowała je w policzek. — Jak leci?
— A jakoś zipiemy — odparła Ludwika. — A u ciebie co słychać? Praca trzyma?
— Wszystko gra. Zbieram się na wakacje nad Bałtyk. Chciałam zapytać, może potrzebujecie grosza? Mogę trochę pomóc.
Halina i Ludwika wymieniły spojrzenia. Kinga zawsze była dobrą dziewczyną, ale teraz jej oferta zabrzmiała wyjątkowo wzruszająco.
— Dzięki, Kinguś — powiedziała Halina. — Na razie damy radę.
— No dobrze, jak coś — mówcie, nie krępujcie się. A tak w ogóle, miałam wam coś powiedzieć. Pamiętacie tę Weronikę, co dostała dom po babci?
Ludwika zesztywniała.
— Jakże nie pamiętać. Co z nią?
— No więc sprzedaje dom! Wczoraj widziałam ogłoszenie w necie. Chce czterysta tysięcy złotych.
— Co?! — Ludwika zerwała się z krzesła. — Sprzedaje?!
— Tak. Mówi, iż dom stary, remont drogi, a jej się mieszkanie w mieście marzy.
— Nie może być — szepnęła Halina. — Mama zawsze mówiła, iż dom ma zostać w rodzinie.
— Jaka teraz rodzina — gorzko się uśmiechnęła Ludwika. — Obca baba dostała spadek i robi, co jej się żywnie podoba.
Kinga niepewnie przestępowała z nogi na nogę.
— Ciociu Ludka, może byście z nią pogadali? Może zgodziłaby się sprzedać wam taniej?
— Za co mamy kupować? — załamała ręce Ludwika. — Ja mam emeryturkę dwa tysiące, Hala — dwa i pół. Skąd wziąć czterysta tysięcy?
— Może wzięłybyście kredyt?
— W naszym wieku? Ja mam sześćdziesiąt osiem, Hala — sześćdziesiąt cztery. Kto by nam dał?
Kinga westchnęła.
— Szkoda straszna. Dom był przecież znośny, spory.
— Był — powtórzyła echo Ludwika.
Po wyjściu Kingi siostry długo siedziały w milczeniu. Za oknem zachodziło słońce, malując kuchnię złocistymi barwami.
— Wiesz co — odezwała się nagle Ludwika — pójdę do niej. Do tej Weroniki.
— Po co? — zdziwiła się Halina.
— Pogadam. Może się w niej sumienie odezwie.
— Ludka, nie rób tego. Tylko się zdenerwujesz.
— A co mam do stracenia? Dom i tak nie mój.
Następnego ranka Ludwika włożyła najlepszą sukienkę i ruszyła do rodzinnego domu. Szło się niedaleko, tylko dwa przecznice dalej, ale każdy krok przychodził z trudem.
Dom wyglądał zaniedbanie. Płot się przechylał, furtka skrzypiała, w ogrodzie szalały chwasty. Ludwika skrzywiła się z bólu, pamiętając, jak zadbany był ten kawałek ziemi za czasów matki.
Zapukała. Otworzyła Weronika — kobieta około czterdziestki, pulchna, z niezadowoloną miną.
— A, to wy — powiedziała, rozpoznając Ludwikę. — Czego chcecie?
— Dzień dobry, Weroniko. Można porozmawiać?
— O czym?
— Wpuśćcie, proszę. Na dworze nie wypada.
Weronika niechętnie przepuściła ją do środka. W przedpokoju śmierdziało stęchlizną i brudnymi naczyniami. Ludwika z bólem rozpoznawała rodzime ściany, teraz znisz