Nigdy nie myślałam, iż moja starość będzie pachniała środkiem dezynfekującym i letnią zupą. Wyobrażałam sobie siebie w wieku siedemdziesięciu lat z ustami pomalowanymi na czerwono, tańczącą tango w niedziele na krakowskim Rynku, flirtującą z emerytami z klubu seniora i pijącą kawę z drożdżówkami, rozmawiając o polityce albo piłce nożnej. Ale nie. Rzeczywistość postawiła mnie w domu opieki o pięknej nazwie Złote Lata, który brzmi poetycko, ale więcej tu zamkniętych drzwi niż w więzieniu.
Mój syn przywiózł mnie we wtorek, zaraz po obiedzie. Mamo, tutaj będzie ci lepiej powiedział tym swoim głosem baranka, który wie, iż zaraz zrobi coś okropnego. Będziesz miała towarzystwo, opiekę medyczną, zajęcia Ach, świetnie odpowiedziałam. To zostaw mi też swoją kartę kredytową, skoro już jesteśmy, i zorganizuję sobie rejs dla rekreacji. Nie odpowiedział. Dał mi szybkiego całusa w policzek takiego, który się daje, kiedy chce się uciec, zanim druga osoba zacznie cię obwiniać i poszedł. Zostałam, wpatrując się w biały sufit, z zapachem chloru wnikającym w skórę, myśląc, iż jeżeli to jest dla mnie najlepsze, wolę to najgorsze.
Pierwsze dni były koszmarem. Nie mogłam spać jedna z moich współlokatorek, Halina, chrapie, jakby miała traktor w gardle, a druga, Władysława, chowa wszystkim skarpetki żeby zobaczyć, czy ktoś ich szuka, jakby to był eksperyment psychologiczny. Ale się przyzwyczaiłam. Starych ludzi się nie docenia, a nie wiedzą, jak potrafimy się dostosować, gdy nie ma wyjścia. Ćwiczę jogę na krześle (choć wyglądam jak rozklejony origami), gram w bingo trzy razy w tygodniu i zaprzyjaźniłam się z bardzo sympatycznym panem, panem Henrykiem, który codziennie mi się oświadcza. Pani Jadziu, z panią to bym się ożenił mówi, trzymając plastikowy kwiatek. Oczywiście, Henryku, ale najpierw przypomnij sobie, jak mam na imię odpowiadam. Śmieje się. Ja też. W sumie jest lepiej, niż myślałam.
Aż w pewną niedzielę mój syn pojawił się niespodziewanie. Miał tę podejrzaną minę, którą znam od jego piątych urodzin tę minę mamo, potrzebuję czegoś. Maaamo! zaczął, przeciągając słowo, jak kiedyś, gdy chciał nową zabawkę. No mów, co tym razem zbroiłeś? spytałam, krzyżując ręce. Nic, mamo. Tylko żenię się.
Spojrzałam na niego z uniesioną brewką. Serio? Jakie to wzruszające! Nie wiedziałam, iż znalazła się aż taka śmiała dusza. Zaśmiał się, zakłopotany. Ja nie. No więc, mamo, wesela są drogie pomyślałem, czy mogłabyś trochę pomóc. Trochę pomóc?! Wyrzuciłeś mnie z domu i wsadziłeś tutaj, bo mówiłeś, iż nie masz miejsca! A teraz chcesz, żebym sfinansowała ci przyjęcie? Patrzył na mnie wzrokiem opuszczonego szczeniaka. Ja na niego wzrokiem matki, która widziała już zbyt wiele szczeniaków i wie, iż zawsze gryzą nie ten but, co trzeba.
Niech no pomyślę ciągnęłam. Wyrzuciłeś mnie tu, gdzie dziadkowie biją się o pilota, a teraz chcesz moje pieniądze na sushi na swoim weselu. To nie sushi, mamo, tylko elegancka sala. Elegancka, moja noga! Czemu nie wzięlibyście ślubu tutaj? Pożyczę ci koleżanki z bingo na druhny, a pan Henryk niech będzie księdzem przecież choćby umie powiedzieć «tak, przyjmuję»!
Zaczerwienił się jak dojrzały pomidor. Mamo, mówię poważnie. Ja też odparłam. A jak chcecie imprezę, to niech będzie składkowe: niech goście przyniosą swojego schabowego w pudełku i będą zadowoleni.
Załamał ręce. Nie mogę uwierzyć, iż nie chcesz mi pomóc. Och, kochanie odparłam. Już wystarczająco pomogłam: dałam ci życie, przewijałam, trzymałam za rękę, gdy płakałeś po pierwszej dziewczynie, a choćby podpisałam ci kredyt na samochód. Mój kontrakt matki-inwestorki już wygasł.
Zamilkł. Pielęgniarka, która akurat przechodziła korytarzem, mrugnęła do mnie porozumiewawczo. Myślę, iż wszystkie matki w tym domu opieki zaczęłyby bić brawo.
W końcu nie dałam mu pieniędzy. Ale dałam coś lepszego: radę, która jest warta więcej niż czek. Posłuchaj, synu. Do małżeństwa potrzeba trzech rzeczy: miłości, cierpliwości i chęci dzielenia życia. Reszta sala, tort, kwiaty kupuje się na raty. A tych rat nie będę spłacać ja.
Westchnął, pocałował mnie w czoło i wyszedł ze zwieszoną głową. Ja zostałam, patrząc przez okno jadalni z uśmiechem. Bo zrozumiałam, iż wciąż mam mu coś do dania: nie pieniądze, ale mądrość.
Tej nocy pan Henryk znów się oświadczył. No i co, Jadziu? Bierzemy ślub i robimy wesele w jadalni? Tylko jeżeli przyrzekniesz, iż nie będziesz chrapał w noc poślubną odparłam.
Roześmialiśmy się oboje.
A gdy dom opieki powoli ucichał, pachnąc zupą i nostalgią, pomyślałam, iż może nie jest tu tak źle. Wciąż jestem potrzebna, wciąż uczę, wciąż żyję. A gdy nadejdzie dzień ślubu mojego syna jeżeli mnie zaprosi, oczywiście pójdę ubrana na czerwono, z lśniącą laską, i wzni