„Mój syn wychowywał ją jak własną… A ona nie zaprosiła go choćby na ślub”

polregion.pl 1 tydzień temu

Wojciech ożenił się z kobietą, która miała za sobą przeszłość. Zofia była już wcześniej zamężna, miała córkę z pierwszego małżeństwa — Alicję. Gdy syn przedstawił mi je po raz pierwszy, patrzyłam na dziewczynkę z nieufnością. Ale ten wzrok zniknął w tej samej chwili, gdy Alicja przytuliła się do mnie, szepcząc nieśmiałe „dzień dobry”. Małe rączki, ogromne oczy, taka ufność — czy ktoś mógłby się temu oprzeć?

Minęły lata. Wojciech wychowywał Alicję jak własną córkę — bez podziałów, bez wymówek. Odprowadzał ją do szkoły, sprawdzał lekcje, bawił się lalkami, układał z nią klocki, a gdy zachorowała — nie odchodził od jej łóżka. Był dla niej całym światem. I ja byłam częścią tego świata. Odbierałam ją ze szkoły, zostawałam z nią, gdy Zosia i Wojtek chcieli spędzić wieczór sami. Kupowałam prezenty, nazywałam wnuczką, tak jak inne dzieci Wojtka, choć biologicznie Alicja nie była mi nic winna. Ale czy w miłości to ma znaczenie?

Z Zofią żyliśmy w zgodzie. Bez szczególnej zażyłości, ale i bez konfliktów. Pomagałam im, jak mogłam: finansowo, radą, troską. Biologiczny ojciec dziewczynki zniknął niedługo po rozwodzie, przysyłając jedynie symboliczne alimenty. Żadnej opieki, żadnego zaangażowania — jakby Alicja była dla niego przypadkiem.

Aż tu nagle — dziewczynka wyrosła. Wydawało się, iż wczoraj jeszcze zaplatałam jej warkoczyki, a dziś już wychodzi za mąż. Tylko iż ani mnie, ani Wojtka na ten ślub nie zaproszono. Po prostu. Ani na ceremonię, ani na wesele, ani choćby na zwykłe „dziękuję”. Zofia powiedziała tylko: „to rodzinne święto” i „będziemy w kameralnym gronie”. Kameralne grono, z którego wykluczono mnie i mojego syna. Tego samego, który przez ponad dziesięć lat był dla niej ojcem w każdej możliwej formie — oprócz tej na papierze.

A kto, jak myślicie, był na tym weselu? Biologiczny ojciec. Ten sam, który pojawił się w życiu Alicji może z parę razy przez całe jej dzieciństwo. Ten, który nie dołożył choćby grosza ponad alimenty, który nie przyszedł choćby na jej zakończenie szkoły. A on? Został „zaproszonym honorowym gościem”. A Wojtek? Wojtek siedział w domu. Widziałam, jak udaje, iż wszystko w porządku. Jak uśmiecha się do Zosi i mówi: „nic się nie stało”. Ale ja — jego matka — wiedziałam, jak bardzo go to zraniło. I mimo to — nie zarzucał im tego, nie robił wyrzutów. Milczał. Bo kochał.

A potem zdarzyło się coś, co przepełniło czarę goryczy.

Odziedziczyłam mieszkanie po kuzynce. Niewielkie, ale w dobrej dzielnicy. Wynajęłam je, by dorzucić coś do emerytury. I nagle — dzwoni Zofia. Alicja i jej mąż szukają lokum, może bym im je podarowała? Nie wynajęła, nie użyczyła na jakiś czas — ale właśnie „przekazała”. Ot tak. Jak matka córce.

Nie wytrzymałam:

— A co ze mną, Zosiu? Na wesele nie zaprosiliście — byłam wam obca. A teraz, gdy chodzi o mieszkanie, nagle staję się rodziną?

Zawstydziła się, zaczęła się tłumaczyć, iż wtedy „było nerwowo”, iż „wszyscy się posprzeczali”, iż „tak wyszło”. A teraz, niby, jest szansa, by pomóc.

Ale ja nie mogę. Nie chcę. Nie zamierzam wyrzucać uczciwych lokatorów, pozbawiać się dodatkowego dochodu i robić prezentu tym, którzy uważają mnie za rodzinę tylko wtedy, gdy im to pasuje.

Może to drobiazg? Może ktoś powie: „daj spokój, ona już dorosła, ma swoje życie”. Ale życie powinno mieć pamięć. I odrobinę wdzięczności. Choćby kropelkę.

Nie złoszczę się. Po prostu boli. Za syna, który oddał tej dziewczynce duszę, serce i lata życia — tylko po to, by została wymazana z jej najważniejszego dnia. Za siebie — iż uwierzyłam w coś, czego nie było. Za to, iż w naszym domu nazywała mnie „babcią”, a teraz pewnie choćby nie pamięta, jak mam na imię.

Teraz już wiem: nie jesteśmy jej rodziną. Ani ja, ani Wojtek. Rodzina to ci, którzy dostali zaproszenie na ślub. Reszta? Tylko wtedy, gdy jest potrzebna.

I wiecie co… Nie żywię urazy. Ale nie zamierzam też drugi raz oddawać serca na próżno.

Idź do oryginalnego materiału