Mój syn wychowywał ją jak własną… A ona choćby na ślub go nie zaprosiła.
Władysław ożenił się z kobietą z przeszłością. Zofia była już zamężna, miała córeczkę z pierwszego małżeństwa — Basię. Gdy syn przyprowadził je, by się poznać, patrzyłam na dziewczynkę z nieufnością. Ale ten wzrok zniknął w tej samej chwili, gdy Basia przytuliła się do mnie z nieśmiałym „dzień dobry”. Malutkie rączki, ogromne oczy, taka ufność — czy można było się oprzeć?
Minęły lata. Władysław wychowywał Basię jak swoją — bez zastrzeżeń i podziałów. Odprowadzał ją do szkoły, sprawdzał lekcje, bawił się lalkami, budował z nią zamki z klocków, a gdy chorowała — nie odchodził od łóżka. Był dla niej całym światem. I ja też byłam częścią tego świata. Odbierałam ją ze szkoły, zostawałam z nią, gdy Zosia i Władek chcieli spędzić wieczór sami. Dawałam prezenty, nazywałam ją wnuczką na równi z innymi dziećmi Władka, choć biologicznie Basia nigdy nią nie była. Ale czy w miłości to ma znaczenie?
Z Zosią żyłyśmy w zgodzie. Bez szczególnej zażyłości, ale i bez konfliktów. Pomagałam im, jak mogłam: i złotówkami, i radą, i troską. Biologiczny ojciec dziewczynki zniknął niedługo po rozwodzie, przysyłał tylko symboliczne alimenty. Żadnej opieki, żadnego zaangażowania — jakby Basia była dla niego przypadkiem.
A potem dziewczynka wyrosła. Niespostrzeżenie. Wydawało się, iż wczoraj wiązałam jej warkoczyki, a dziś — wychodzi za mąż. Tylko iż ani mnie, ani Władka na ten ślub nie zaproszono. Po prostu. Ani na ceremonię, ani na przyjęcie, ani na zwykłe „dziękuję”. Zosia powiedziała, iż to „rodzinna uroczystość” i iż „będą w wąskim gronie”. Wąskie grono, w którym nie było miejsca ani dla mnie, ani dla mojego syna. Tego samego, który przez ponad dziesięć lat był jej ojcem we wszystkim, prócz jednego — na papierze.
A kto, jak myślicie, był na tym ślubie? Biologiczny ojciec. Ten sam, który pojawiał się w życiu Basi kilka razy w ciągu całego jej dzieciństwa. Ten, który nie dał grosza ponad alimenty, który choćby nie przyszedł na jej zakończenie szkoły. Stał się „honorowym gościem”. A Władek? Władek siedział w domu. Widziałam, jak udaje, iż wszystko w porządku. Jak uśmiecha się do Zosi i mówi, iż „nic się nie stało”. Ale ja — jego matka — wiedziałam, jak bardzo bolało go serce. I mimo to — nie wyrzucał im tego, nie robił wymówek. Milczał. Bo kochał.
A potem zdarzyło się coś, co było dla mnie ostatnią kroplą.
Odziedziczyłam mieszkanie po kuzynce. Skromne, ale w dobrej dzielnicy. Wynajęłam je — by choć trochę podreperować emeryturę. I nagle dzwoni Zosia. Basia i jej mąż szukają mieszkania, może bym im je podarowała? Ani wynająć, ani użyczyć na czas — tylko „przekazać”. Ot, tak. Jak matka córce.
Nie wytrzymałam:
— A co ze mną, Zosiu? Na ślub nie zaprosiliście — jestem obca. A mieszkanie — nagle staję się rodziną?
Zmieszała się, jąkała, mamrotała coś o tym, iż wtedy „było nerwowo”, iż „tak wyszło”, iż „wszyscy się obrazili”. A teraz, no cóż — okazja, by pomóc.
Ale nie mogę. Nie chcę. Nie zamierzam wyrzucać uczciwych lokatorów, pozbawiać się dochodu i robić prezentu komuś, kto uważa mnie za rodzinę tylko wtedy, gdy jest to wygodne.
Może to małostkowe. Może ktoś powie: „głupstwo, ona już dorosła, ma swoje życie”. Tylko iż życie powinno mieć pamięć. I wdzięczność. Choćby odrobinę.
Nie złoszczę się. Jest mi po prostu smutno. Za syna, który oddał duszę, serce, lata życia dziewczynce, która potem skreśliła go z najważniejszego dnia. Za siebie — iż wierzyłam w coś, czego nie było. Za to, iż w naszym domu nazywała mnie „babcią”, a później zapomniała, jak mam na imię.
Teraz już wiem: nie jesteśmy jej rodziną. Ani ja, ani Władek. Rodzina to ci, którzy są na liście ślubnych gości. Reszta — to tylko „w zależności od sytuacji”.
I wiecie… nie żywię urazy. Ale też nie zamierzam się już więcej rozdawać.