Wojciech ożenił się z kobietą, która miała już swoją historię. Katarzyna była wcześniej zamężna, a z poprzedniego związku miała córkę – Zosię. Gdy syn przedstawił mi je po raz pierwszy, patrzyłam na dziewczynkę z nieufnością. Ale ten wzrok zniknął w tej samej chwili, gdy Zosia przytuliła się do mnie, cicho szepcząc „dzień dobry”. Małe rączki, ogromne oczy, taka ufność – czy można było się nie wzruszyć?
Minęły lata. Wojciech wychowywał Zosię jak własną córkę – bez zastrzeżeń i podziałów. Odprowadzał ją do szkoły, sprawdzał lekcje, bawił się lalkami, budował z nią zamki z klocków, a gdy zachorowała – nie odstępował jej łóżka. Był dla niej całym światem. I ja też byłam częścią tego świata. Zabierałam ją ze szkoły, opiekowałam się nią, gdy Kasia i Wojtek chcieli spędzić wieczór sami. Dawałam prezenty, nazywałam wnuczką na równi z innymi dziećmi Wojciecha, choć biologicznie Zosia nie była mi niczyją krewną. Ale czy w miłości to ma znaczenie?
Z Katarzyną utrzymywałyśmy poprawne relacje. Bez szczególnej bliskości, ale też bez konfliktów. Pomagałam im, jak mogłam: finansowo, radą, troską. Biologiczny ojciec dziewczynki zniknął niedługo po rozwodzie, przysyłając tylko symboliczne alimenty. Ani zainteresowania, ani zaangażowania – jakby Zosia była dla niego przypadkiem.
I tak wyrosła. Niepostrzeżenie. Wczoraj jeszcze zaplatałam jej warkoczyki, a dziś – wychodzi za mąż. Tylko iż ani mnie, ani Wojciecha na to wesele nie zaproszono. Po prostu. Ani na ceremonię, ani na kolację, ani na zwykłe „dziękuję”. Katarzyna powiedziała, iż to „rodzinne święto” i iż „będą tylko najbliżsi”. Najbliżsi, wśród których nie było ani mnie, ani mojego syna. Tego samego, który przez ponad dziesięć lat był jej ojcem w każdym sensie oprócz tego prawnego.
A kto, jak myślicie, był na tym weselu? Biologiczny ojciec. Ten sam, który pojawił się w życiu Zosi może kilka razy w ciągu całego dzieciństwa. Ten, który nie dał ani grosza ponad alimenty, który choćby nie przyszedł na jej zakończenie szkoły. Stał się „zaszczytnym gościem”. A Wojciech? Wojciech siedział w domu. Widziałam, jak udaje, iż wszystko jest w porządku. Jak uśmiecha się do Katarzyny i mówi, iż „nic się nie stało”. Ale ja – jego matka – wiedziałam, jak bardzo go to bolało. I mimo to – nie miał im za złe, nie robił wyrzutów. Milczał. Bo kochał.
A potem zdarzyło się coś, co stało się dla mnie kroplą, która przelała czarę.
Odziedziczyłam mieszkanie po kuzynce. Skromne, ale w dobrej dzielnicy. Wynajęłam je – by trochę dorobić do emerytury. I nagle dzwoni Katarzyna. Zosia z mężem szukają mieszkania, może bym im je podarowała? Ani wynająć, ani tymczasowo użyczyć – właśnie „przekazać”. Ot tak. Jak matka córce.
Nie wytrzymałam:
— A co ze mną, Kasiu? Na wesele nie zaprosiliście – byłam obca. A mieszkanie – nagle stałam się rodziną?
Zmieszała się, zaczęła coś mamrotać, iż wtedy „było trudno”, iż „tak wyszło”, iż „wszyscy się obrazili”. A teraz, mówi, jest okazja pomóc.
Ale nie mogę. Nie chcę. Nie zamierzam wyrzucać uczciwych lokatorów, pozbawiać się dochodu i robić prezent komuś, kto uważa mnie za rodzinę tylko wtedy, gdy jest to wygodne.
Tak, może to małostkowe. Może ktoś powie: „głupstwo, ona już dorosła, ma swoje życie”. Tylko iż życie powinno mieć pamięć. I wdzięczność. Choć odrobinę.
Nie złoszczę się. Jest mi po prostu smutno. Za syna, który oddał duszę, serce, lata swojego życia dziewczynce, która później wymazała go ze swojego najważniejszego dnia. Za siebie – iż wierzyłam w coś, czego nie było. Za to, iż w naszym domu nazywała mnie „babcią”, a później zapomniała, jak mam na imię.
Teraz wiem: nie byliśmy jej rodziną. Ani ja, ani Wojtek. Rodzina to ci, którzy byli na liście weselnych gości. Reszta – to tylko „w razie potrzeby”.
I wiecie… nie żywię urazy. Ale nie zamierzam też ponownie rozdawać siebie. Czasem milczenie mówi więcej niż słowa, a odsunięcie się nie jest zemstą, ale ochroną własnego serca.