„Mój syn wychował ją jak swoją, a ona choćby nie zaprosiła go na swój ślub”

polregion.pl 1 tydzień temu

Wojciech ożenił się z kobietą z przeszłością. Barbara już kiedyś była zamężna, a z pierwszego małżeństwa miała córkę – Lilianę. Gdy syn przyprowadził je, żeby się poznać, patrzyłam na dziewczynkę z rezerwą. Ale ten chłód zniknął w mgnieniu oka, kiedy Lila przytuliła się do mnie, szepcząc nieśmiałe „dzień dobry”. Małe rączki, ogromne oczy, ta ufność – kto by się oprzeć potrafił?

Minęły lata. Wojciech wychowywał Lilę jak własną – bez zastrzeżeń, bez podziałów. Odprowadzał ją do szkoły, sprawdzał lekcje, bawił się lalkami, budował z nią zamki z klocków, a kiedy chorowała – nie odchodził od łóżka. Był dla niej całym światem. I ja byłam częścią tego świata. Odbierałam ją ze szkoły, zostawałam, gdy Basia i Wojtek chcieli spędzić wieczór sami. Kupowałam prezenty, nazywałam wnuczką na równi z innymi dziećmi syna, choć przecież krwi między nami nie było. Ale czy miłość pyta o takie rzeczy?

Z Basią układaliśmy się poprawnie. Bez wynurzeń, ale i bez awantur. Pomagałam, jak mogłam: finansowo, radą, troską. Biologiczny ojciec Lilki zniknął niedługo po rozwodzie, przysyłając tylko symboliczne alimenty. Żadnej opieki, żadnego zaangażowania – jakby dziecko urodziło mu się przez przypadek.

A potem dziewczynka wyrosła. Niby wczoraj wiązałam jej warkocze, a tu nagle – ślub. Tylko iż ani mnie, ani Wojtka nie zaproszono. Ani na ceremonię, ani na wesele, ani choćby na zwykłe „dziękujemy”. Basia wyjaśniła, iż to „rodzinne święto” i „będzie kameralnie”. Kameralnie, czyli bez mnie i bez mojego syna. Tego samego, który przez ponad dekadę był jej ojcem w każdej możliwej formie – oprócz tej w metryce.

A kto, jak myślicie, znalazł się na liście gości? Biologiczny tatuś. Ten, który pojawił się w życiu Lilki może ze trzy razy. Który nie dołożył grosza ponad alimenty, nie przyszedł choćby na jej zakończenie szkoły. A teraz? „Gość honorowy”. A Wojtek? Wojtek siedział w domu. Widziałam, jak udaje, iż wszystko gra. Jak uśmiecha się do Basi i mówi: „nic się nie stało”. Ale ja – jego matka – wiedziałam, jak bardzo go to bolało. I mimo to – nie wyrzucał im tego, nie wymawiał. Milczał. Bo kochał.

A potem przyszedł moment, który przepełnił czarę.

Odziedziczyłam po kuzynce mieszkanie. Nieduże, ale w dobrej dzielnicy. Wynajęłam je, żeby trochę podreperować emeryturę. I nagle dzwoni Basia. Lila z mężem szukają lokum, może bym im… podarowała? Nie wynajęła, nie pożyczyła – właśnie „podarowała”. Ot, tak. Jak matka córce.

Nie wytrzymałam:

— A mnie, Basiu? Na wesele nie zaprosiliście – obca jestem. A mieszkanie – i nagle rodzina?

Zakręciła się, zacięła, wybełkotała coś o tym, iż „wtedy nie wyszło”, iż „wszyscy się obrazili”. Teraz zaś – szansa, żeby pomóc.

Ale nie mogę. Nie chcę. Nie zamierzam wyrzucać uczciwych lokatorów, rezygnować z dochodu i rozdawać prezentów komuś, kto uważa mnie za rodzinę tylko wtedy, gdy jest to wygodne.

Może to małostkowe. Może ktoś powie: „daj spokój, dorosła, ma swoje życie”. Tyle iż życie powinno mieć pamięć. I choć odrobinę wdzięczności.

Nie jestem zła. Jest mi po prostu smutne. Za syna, który oddał tej dziewczynce duszę, serce i lata życia – tylko po to, by została wymazana z jej najważniejszego dnia. Za siebie – iż wierzyłam w coś, czego nie było. Za to, iż w naszym domu nazywała mnie „babcią”, a potem zapomniała, jak mam na imię.

Teraz już wiem: nie jesteśmy jej rodziną. Ani ja, ani Wojtek. Rodzina – to ci, których wpisano na zaproszenia. Reszta? Taka „okazjonalna”.

I wiecie… nie chowam urazy. Ale drugi raz darować siebie – nie zamierzam.

Idź do oryginalnego materiału