«Mój syn traktował ją jak siostrę, a ona go choćby na ślub nie zaprosiła»

twojacena.pl 1 tydzień temu

Mój syn wychowywał ją jak własną… A ona choćby na ślub go nie zaprosiła.

Wojciech ożenił się z kobietą z przeszłością. Zofia była już zamężna, miała córeczkę z pierwszego małżeństwa — Liliannę. Gdy syn przyprowadził je, by się poznały, patrzyłam na dziewczynkę z nieufnością. ale ten wzrok zniknął w chwili, gdy Lili przytuliła się do mnie, cicho szepcząc „dzień dobry”. Malutkie rączki, ogromne oczy, taka ufność — czy można było się oprzeć?

Minęły lata. Wojciech traktował Lili jak swoją — bez zastrzeżeń, bez różnicy. Odprowadzał ją do szkoły, sprawdzał lekcje, bawił się lalkami, układał z nią klocki, a gdy zachorowała — nie odstępował jej łóżka. Był dla niej całym światem. I ja byłam częścią tego świata. Odbierałam ją ze szkoły, zostawałam z nią, gdy Zosia i Wójtek chcieli spędzić wieczór sami. Dawałam prezenty, nazywałam wnuczką tak samo jak inne dzieci Wojtka, choć krwi z nią nie dzieliłam. Ale czy miłość pyta o takie rzeczy?

Z Zosią żyłyśmy w zgodzie. Bez szczególnej bliskości, ale też bez sporów. Pomagałam im, jak mogłam: złotówkami, radą, troską. Ojciec dziewczynki zniknął niedługo po rozwodzie, przysyłając tylko symboliczne alimenty. Ani troski, ani zaangażowania — jakby Lili była mu obca.

Aż ta mała wyrosła. Niby wczoraj wiązałam jej warkoczyki, a oto dziś — wychodzi za mąż. Tylko ani mnie, ani Wojtka na ten ślub nie zaproszono. Po prostu. Ani na ceremonię, ani na wesele, ani na zwykłe „dziękuję”. Zosia rzekła, iż „to rodzinne święto” i „będą w wąskim gronie”. Wąskiemu gronu zabrakło miejsca dla mnie i dla mojego syna. Tego, który przez ponad dziesięć lat był dla niej ojcem we wszystkim — prócz metryki.

A kto, jak myślicie, znalazł się na weselu? Ojciec z krwi. Ten, który pojawiał się w życiu Lili kilka razy w dzieciństwie. Ten, co nie dał grosza ponad alimenty, nie przyszedł choćby na zakończenie szkoły. Stał się „honorowym gościem”. A Wojtek? Wojtek siedział w domu. Widziałam, jak udaje, iż wszystko w porządku. Jak uśmiecha się do Zosi i mówi, iż „nic się nie stało”. ale ja — jego matka — wiedziałam, jak bardzo cierpiał. A mimo to — nie wyrzucał im, nie domagał się wyjaśnień. Milczał. Bo kochał.

I wtedy stało się coś, co przepełniło czarę goryczy.

Otrzymałam w spadku po kuzynce mieszkanie. Skromne, ale w dobrej dzielnicy. Wynajęłam je, by nieco dorobić do emerytury. I nagle dzwoni Zosia. Lili z mężem szukają lokum, może oddałabym im to mieszkanie? Nie wynajęłabym, nie użyczyła — ale „podarowała”. Ot, tak. Jak matka córce.

Nie wytrzymałam:

— A co ze mną, Zosiu? Na ślub nie zaprosiliście — obca jestem. A mieszkanie — i nagle rodzina?

Zakrztusiła się, przeszła do porządku, mrucząc coś o tym, iż „wtedy było nerwowo”, iż „wyszło jak wyszło”, iż „wszyscy się obrazili”. A teraz, no, „okazja, by pomóc”.

Ale nie mogę. Nie chcę. Nie zamierzam wystawiać uczciwych lokatorów, pozbawiać się dochodu i dawać prezentu komuś, dla kogo jestem rodziną tylko wtedy, gdy mu to pasuje.

Może to małostkowe? Może ktoś powie: „głupstwa, dorosła, ma swoje życie”. Tylko iż życie powinno mieć pamięć. I odrobinę wdzięczności.

Nie złoszczę się. Boli mnie. Za syna, który oddał duszę, serce, lata życia dziewczynce, która wymazała go z swojego najważniejszego dnia. Za siebie — iż wierzyłam w coś, czego nie było. Za to, iż w naszym domu nazywała mnie „babcią”, a potem zapomniała, jak brzmi moje imię.

Teraz wiem: nie jesteśmy jej rodziną. Ani ja, ani Wójtek. Rodzina to ci, których zaprosiła na ślub. Reszta — to tylko „do wzięcia”.

I wiecie… nie chowam urazy. Ale nie zamierzam też znów się rozdawać.

Idź do oryginalnego materiału