«Mój syn traktował ją jak rodzinę, ale na jego ślub nie otrzymał zaproszenia»

polregion.pl 23 godzin temu

Władysław ożenił się z kobietą, która miała już za sobą przeszłość. Agnieszka była wcześniej zamężna, wychowując córkę z pierwszego małżeństwa — Zosię. Gdy syn przyprowadził je, by się poznać, patrzyłam na dziewczynkę z nieufnością. Ale ten chłód zniknął w mgnieniu oka, gdy Zosia przytuliła się do mnie, szepcząc nieśmiałe „dzień dobry”. Malutkie rączki, ogromne oczy pełne ufności — jak tu się nie wzruszyć?

Minęły lata. Władysław wychowywał Zosię jak własną córkę — bez zastrzeżeń i podziałów. Odprowadzał ją do szkoły, sprawdzał lekcje, bawił się lalkami, budował z nią zamki z klocków, a gdy zachorowała — nie odstępował jej łóżka. Był dla niej całym światem. I ja byłam częścią tego świata. Odbierałam ją ze szkoły, opiekowałam się nią, gdy Agnieszka i Władek chcieli spędzić wieczór sami. Dawałam prezenty, nazywałam wnuczką na równi z innymi dziećmi Władysława, choć biologicznie Zosia nie była mi krewna. Ale czy miłość pyta o więzy krwi?

Z Agnieszką łączyły nas poprawne relacje. Bez szczególnej bliskości, ale i bez konfliktów. Pomagałam im, jak mogłam: pieniędzmi, radą, troską. Biologiczny ojciec dziewczynki zniknął niedługo po rozwodzie, przysyłając jedynie symboliczne alimenty. Ani troski, ani zaangażowania — jakby Zosia była dla niego przypadkowym błędem.

A potem dziewczynka wyrosła. Niepostrzeżenie. Wydawało się, iż jeszcze wczoraj zaplatałam jej warkoczyki, a tu nagle — wychodzi za mąż. Tylko iż ani mnie, ani Władysława na ten ślub nie zaproszono. Po prostu. Ani na ceremonię, ani na wesele, ani choćby na zwykłe „dziękuję”. Agnieszka powiedziała, iż to „rodzinne święto” i będą „w wąskim gronie”. Wąskim gronie, do którego nie zaliczyli ani mnie, ani mojego syna. Tego samego, który przez ponad dziesięć lat był dla Zosi ojcem we wszystkim, z wyjątkiem jednego — metryki.

I kto, jak myślicie, był na tym weselu? Biologiczny ojciec. Ten sam, który pojawił się w życiu Zosi kilka razy przez całe jej dzieciństwo. Ten, który nie dołożył ani złotówki ponad alimenty, który choćby nie przyszedł na jej zakończenie szkoły. Stał się „honorowym gościem”. A Władysław? Władysław siedział w domu. Widziałam, jak udaje, iż wszystko w porządku. Jak uśmiecha się do Agnieszki i mówi, iż „nic się nie stało”. Ale ja — jego matka — widziałam, jak bardzo bolało go serce. I mimo to nie wyrzucał im tego. Milczał. Bo kochał.

A potem stało się coś, co było dla mnie ostatnią kroplą.

Odziedziczyłam mieszkanie po kuzynce. Niewielkie, ale w dobrej dzielnicy. Wynajęłam je, by choć trochę podreperować emeryturę. I nagle dzwoni Agnieszka. Zosia i jej mąż szukają mieszkania — może bym im je podarowała? Nie wynajęła, nie użyczyła na czas — ale oddała. Ot, tak. Jak matka córce.

Nie wytrzymałam:

— A co ze mną, Agnieszko? Na ślub mnie nie zaprosiliście — obca jestem. A mieszkanie — to nagle rodzina?

Zmieszała się, jąkała, mówiąc coś o tym, iż wtedy „było trudno”, iż „wszyscy się obrazili”. A teraz — oto szansa, by pomóc.

Ale nie dam. Nie chcę. Nie zamierzam wyrzucać uczciwych lokatorów, pozbawiać się dochodu i robić prezent komuś, kto uważa mnie za rodzinę tylko wtedy, gdy jest to wygodne.

Tak, może to małe. Może ktoś powie: „to drobiazg, ona już dorosła, ma swoje życie”. Tylko iż życie powinno mieć pamięć. I wdzięczność. Choć odrobinę.

Nie złoszczę się. Boli mnie. Za syna, który oddał duszę, serce, lata swojego życia dziewczynce, która później wymazała go z najważniejszego dnia. Za siebie — bo wierzyłam w coś, czego nie było. Za to, iż w naszym domu nazywała mnie „babcią”, a potem zapomniała, jak mam na imię.

Teraz wiem: nie jesteśmy jej rodziną. Ani ja, ani Władek. Rodzina — to ci, którzy dostali zaproszenie. Reszta — to tylko „w razie potrzeby”.

I wiecie… nie żywię urazy. Ale nie zamierzam się już więcej rozdawać.

Idź do oryginalnego materiału