Dzisiejszy dzień skłonił mnie do głębokiej refleksji. Mój syn wychowywał ją jak własną córkę… A ona choćby nie zaprosiła go na swój ślub.
Wojciech ożenił się z kobietą z przeszłością. Jolanta była już mężatką i miała córkę z pierwszego małżeństwa – Zosię. Gdy syn przedstawił mi je po raz pierwszy, patrzyłam na dziewczynkę z nieufnością. Ale ten chłód zniknął w mgnieniu oka, gdy Zosia przytuliła się do mnie, szepcząc nieśmiałe „dzień dobry”. Maliutkie rączki, ogromne oczy, taka ufność – jak tu się nie wzruszyć?
Minęły lata. Wojciech traktował Zosię jak własne dziecko – bez zastrzeżeń i podziałów. Odprowadzał ją do szkoły, sprawdzał lekcje, bawił się lalkami, układał z nią klocki, a gdy zachorowała – nie odstępował jej łóżka. Był dla niej całym światem. I ja byłam częścią tego świata. Odbierałam ją ze szkoły, zostawałam z nią, gdy Jolanta i Wojciech chcieli spędzić wieczór we dwoje. Dawałam prezenty, nazywałam wnuczką na równi z innymi dziećmi Wojtka, choć biologicznie Zosia nie była mi rodziną. Ale czy miłość pyta o pokrewieństwo?
Z Jolantą żyłyśmy w zgodzie. Bez szczególnej zażyłości, ale też bez konfliktów. Pomagałam im, jak mogłam: pieniędzmi, radą, codzienną troską. Ojciec Zosi zniknął niedługo po rozwodzie, przysyłając tylko symboliczne alimenty. Ani odrobiny zainteresowania – jakby dziewczynka była dla niego przypadkiem.
I oto Zosia dorosła. Niepostrzeżenie. Wydawało się, iż jeszcze wczoraj zaplatałam jej warkoczyki, a dziś – wychodzi za mąż. Tylko iż ani mnie, ani Wojtka nie zaprosiła na ten ślub. Po prostu. Ani na ceremonię, ani na przyjęcie, choćby na zwykłe „dziękuję”. Jolanta powiedziała, iż to „rodzinna uroczystość” i iż „będzie kameralnie”. Kameralnie, czyli bez mnie i mojego syna. Tego samego, który przez ponad dziesięć lat był dla Zosi ojcem w każdym znaczeniu tego słowa – z wyjątkiem prawnego.
A zgadniecie, kto był na ślubie? Biologiczny ojciec. Ten sam, który pojawił się w życiu Zosi może kilka razy. Ten, który nie dołożył ani grosza ponad alimenty, który nie przyszedł choćby na jej zakończenie szkoły. Stał się „honorowym gościem”. A Wojciech? Wojtek siedział w domu. Widziałam, jak udaje, iż wszystko w porządku. Jak uśmiecha się do Jolanty i mówi „nic się nie stało”. Ale ja – jego matka – widziałam, jak bardzo go to bolało. I mimo wszystko – nie robił im wyrzutów. Milczał. Bo kochał.
A potem wydarzyło się coś, co stało się dla mnie ostatnią kroplą.
Odziedziczyłam mieszkanie po kuzynce. Skromne, ale w dobrej dzielnicy. Wynajmowałam je – by trochę podreperować emeryturę. I nagle dzwoni Jolanta. Zosia z mężem szukają mieszkania, może bym im je… podarowała? Ani wynająć, ani użyczyć – właśnie „przekazać”. Ot, tak. Jak matka córce.
Nie wytrzymałam:
— A ja, Jolu? Na ślub nie zaprosiliście – jestem obca. A mieszkanie – i nagle rodzina?
Zakrzątała się, zaczęła mamrotać coś o tym, iż „wtedy było ciężko”, iż „tak wyszło”, iż „wszyscy się poczuli urażeni”. A teraz, widzę, okazja, żeby pomóc.
Ale nie mogę. Nie chcę. Nie zamierzam wyrzucać uczciwych lokatorów, pozbawiać się dochodu i robić prezent komuś, kto uważa mnie za rodzinę tylko wtedy, gdy jest to wygodne.
Może to wydać się małostkowe. Może ktoś powie: „głupstwo, przecież dorosła, ma własne życie”. Tylko iż życie powinno mieć pamięć. I odrobinę wdzięczności.
Nie gniewam się. Jest mi po prostu smutno. Za syna, który oddał tej dziewczynce duszę, serce i lata życia – by później zostać wymazany z jej najważniejszego dnia. Za siebie – iż wierzyłam w coś, czego nie było. Za to, iż w naszym domu nazywała mnie „babcią”, a teraz pewnie zapomniała, jak mam na imię.
Teraz już wiem: nie jesteśmy dla niej rodziną. Ani ja, ani Wojtek. Rodzina to ci, których wpisano na listę weselną. Reszta – to tylko „okoliczności”.
I wiecie co… Nie żywię urazy. Ale i nie zamierzam się więcej rozdawać.