Mój syn traktował ją jak rodzinę, a ona nie zaprosiła go na ślub

twojacena.pl 1 tydzień temu

Tomasz ożenił się z kobietą, która miała za sobą przeszłość. Katarzyna była już wcześniej zamężna, a z pierwszego małżeństwa miała córkę — Julię. Gdy syn przyprowadził je, aby je poznać, patrzyłam na dziewczynkę z nieufnością. Ale ten chłód zniknął w momencie, gdy Julia przytuliła się do mnie, szepcząc nieśmiałe „dzień dobry”. Małe rączki, ogromne oczy, taka ufność — czy można było się nie rozczulić?

Minęły lata. Tomasz wychowywał Julię jak własną córkę — bez zastrzeżeń i podziałów. Odprowadzał ją do szkoły, sprawdzał lekcje, bawił się lalkami, układał z nią klocki, a gdy zachorowała — nie odstępował jej łóżka. Był dla niej całym światem. Ja również byłam częścią tego świata. Odbierałam ją ze szkoły, zajmowałam się nią, gdy Katarzyna i Tomek chcieli spędzić wieczór we dwoje. Dawałam prezenty, nazywałam wnuczką na równi z innymi dziećmi Tomasza, choć biologicznie Julia nie była ze mną spokrewniona. Ale czy w miłości to ma znaczenie?

Z Katarzyną układaliśmy sobie normalnie. Bez zbędnej zażyłości, ale też bez konfliktów. Pomagałam im, jak mogłam: pieniędzmi, radą, codzienną troską. Ojciec dziewczynki zniknął niedługo po rozwodzie, przysyłając jedynie symboliczne alimenty. Ani troski, ani zaangażowania — jakby Julia była dla niego przypadkiem.

A potem dziewczynka dorosła. Niewiadomo kiedy. Wydawało się, iż jeszcze wczoraj wiązałam jej warkoczyki, a dziś już wychodzi za mąż. Tylko iż ani mnie, ani Tomasza na ten ślub nie zaproszono. Po prostu. Ani na ceremonię, ani na wesele, ani choćby na zwykłe „dziękujemy”. Katarzyna powiedziała, iż to „rodzinna uroczystość” i iż będą „w wąskim gronie”. Wąskie grono, z którego wykluczono mnie i mojego syna. Tego samego, który przez ponad dziesięć lat był dla niej ojcem we wszystkim, z wyjątkiem jednego — metryki.

A kto, jak myślicie, był na tym weselu? Biologiczny ojciec. Ten sam, który pojawił się w życiu Julii może kilka razy przez całe jej dzieciństwo. Ten, który nie dał ani złotówki więcej niż alimenty, który nie przyszedł choćby na jej zakończenie szkoły. Stał się „zaszczytnym gościem”. A Tomasz? Tomasz siedział w domu. Widziałam, jak udaje, iż wszystko w porządku. Jak uśmiecha się do Katarzyny i mówi, iż „nic się nie stało”. Ale ja — jego matka — wiedziałam, jak bardzo bolało go serce. I mimo to nie wyrzucał im tego, nie wytykał. Milczał. Bo kochał.

A potem stało się coś, co było dla mnie ostatnią kroplą.

Odziedziczyłam mieszkanie po kuzynce. Niewielkie, ale w dobrej dzielnicy Krakowa. Wynajęłam je — żeby choć trochę podreperować emeryturę. I nagle dzwoni Katarzyna. Julia i jej mąż szukają mieszkania, może podarowałabym im ten lokal? Ani wynajem, ani tymczasowe udostępnienie — tylko „przekazać”. Ot, tak. Jak matka córce.

Nie wytrzymałam:

— A co ze mną, Kasiu? Na wesele nie zaprosiliście — jestem obca. A gdy chodzi o mieszkanie — nagle jestem rodziną?

Zmieszała się, zaczęła bełkotać, iż wtedy „było dużo zamieszania”, iż „tak wyszło”, iż „wszyscy się pospierali”. A teraz podobno jest szansa, żeby pomóc.

Ale nie mogę. Nie chcę. Nie zamierzam wyrzucać uczciwych lokatorów, pozbawiać się dochodu i robić prezentu komuś, kto uważa mnie za rodzinę tylko wtedy, gdy mu to pasuje.

Może to małostkowe. Może ktoś powie: „daj spokój, ona już dorosła, ma swoje życie”. Ale życie powinno mieć pamięć. I odrobinę wdzięczności. Choćby kroplę.

Nie jestem zła. Jest mi po prostu smutno. Za syna, który oddał Julii serce, duszę i lata życia, a ona wymazała go z najważniejszego dnia. Za siebie — bo wierzyłam w coś, co nie istniało. Za to, iż w naszym domu nazywała mnie „babcią”, a potem zapomniała, jak mam na imię.

Teraz już wiem: nie jesteśmy dla niej rodziną. Ani ja, ani Tomek. Rodzina to ci, którzy są na liście gości weselnych. Reszta to tylko „w razie potrzeby”.

I wiecie co… Nie trzymam urazy. Ale nie zamierzam też drugi raz dawać siebie na próżno.

Bo czasem najcichsze rozstania zostawiają najgłębsze ślady.

Idź do oryginalnego materiału