Nazywam się Janusz. Mam 72 lata. Mieszkam sam w starym domu na obrzeżach małej wsi, gdzie kiedyś tętniło życie. W tym podwórku mój syn biegał boso po trawie, wołał mnie, żeby budować szałasy ze starych koców, razem piekliśmy ziemniaki w żarze ogniska i marzyliśmy o przyszłości. Wtedy wierzyłem, iż to szczęście będzie trwać wiecznie. Że jestem potrzebny, ważny. Ale życie toczy się dalej, a teraz dom jest cichy. Kurz na czajniku, szelest w kącie i tylko czasem szczekanie psa sąsiada za oknem.
Mój syn ma na imię Krzysztof. Jego matka, moja zmarła żona Danuta, odeszła prawie dziesięć lat temu. Po jej śmierci został jedyną bliską mi osobą. Ostatnim łącznikiem z przeszłością, w której było jeszcze ciepło i sens.
Wychowywaliśmy go z miłością i troską, ale też z dyscypliną. Ciężko pracowałem, moje ręce nigdy nie znały odpoczynku. Danuta była sercem naszego domu, a ja jej rękami. Nie zawsze byłem obecny, ale kiedy było trzeba byłem. Podporządkowany pracy, ale ojciec w domu. Nauczyłem go jeździć na rowerze, naprawiałem jego pierwszego malucha, którym wyjechał na studia do Krakowa. Byłem z niego dumny. Zawsze.
Gdy Krzysztof się ożenił, moja euforia była ogromna. Jego narzeczona, Kinga, wydała mi się spokojna, powściągliwa. Przeprowadzili się na drugi koniec miasta. Pomyślałem: trudno, niech żyją swoim życiem, niech budują coś swojego. A ja będę dla nich wsparciem. Myślałem, iż będą mnie odwiedzać, iż będę mógł zajmować się wnukami, czytać im bajki na dobranoc. Ale nic nie potoczyło się tak, jak zakładałem.
Najpierw były krótkie telefony. Potem tylko wiadomości z okazji świąt. Kilka razy sam przyszedłem z szarlotką, cukierkami. Raz otworzyli, ale powiedzieli, iż Kinga ma migrenę. Innym razem dziecko spało. A za trzecim razem choćby nie otworzyli drzwi. Po tym przestałem przychodzić.
Nie robiłem scen. Nie narzekałem. Po prostu siedziałem i czekałem. Mówiłem sobie: mają swoje sprawy, pracę, dzieci z czasem się ułoży. Ale czas mijał, a ja zrozumiałem: nie ma dla mnie miejsca w ich życiu. choćby w rocznicę śmierci Danuty nie przyjechali. Tylko krótki telefon i tyle.
Ostatnio przypadkiem spotkałem Krzysztofa na ulicy. Trzymał syna za rękę, niósł torby. Zawołałem go serce ścisnęło mi się z radości. Odwrócił się, spojrzał na mnie jak na obcego. Tato, wszystko w porządku? zapytał. Skinąłem głową. On też. Powiedział, iż się spieszy. I poszedł. Tak wyglądało nasze spotkanie.
Długo szedłem do domu. Po drodze zastanawiałem się: gdzie popełniłem błąd? Dlaczego mój własny syn stał się dla mnie obcy? Może byłem zbyt surowy? A może wręcz przeciwnie zbyt pobłażliwy? Albo po prostu stałem się kłopotliwy z moimi wspomnieniami, starością, milczeniem…
Teraz jestem swoją własną rodziną, swoim własnym oparciem. Parzę herbatę, odczytuję listy Danuty, czasem siadam na ławce i patrzę, jak bawią się cudze dzieci. Sąsiadka, Halinka, czasem pomacha do mnie ręką. Odpowiadam skinieniem głowy. Tak właśnie żyję.
Nadal kocham syna. Najbardziej na świecie. Ale już niczego nie oczekuję. Pewnie to los rodziców pozwolić odejść. Ale nikt nie przygotuje nas na dzień, w którym stajemy się zbędni w życiu tych, dla których żyliśmy.
I może to właśnie jest prawdziwa dojrzałość. Tyle iż nie dziecka. Ale rodzica.











