Mój syn stał się pantoflem: matczyny ból, gdy nie poznaje własnego dziecka.

twojacena.pl 3 dni temu

Mój syn stał się całkowicie pod pantoflem. Ta kobieta rządzi wszystkim, a ja boję się choćby słowa powiedzieć – to ból matki, która już nie poznaje własnego dziecka.

Tego dnia, gdy Jakub się ożenił, ledwo znałam swoją przyszłą synową. Poznali się zaledwie dwa tygodnie wcześniej, i szczerze mówiąc, od razu mnie zaniepokoiła. Zbyt krzykliwy makijaż, wyzywająca suknia, spuchnięte usta – to nie była elegancja, tylko lenistwo. Wszystko w niej krzyczało, iż chce tylko brać, a nie dawać.

Jej rodziców zobaczyłam dopiero przed Urzędem Stanu Cywilnego. Gadali sztucznie uprzejmie, przyjechali drogim autem, ale – jak się później okazało – wynajętym. Taksówka była dla nich zbyt zwykła. Wymieniliśmy z mężem znaczące spojrzenie – już wtedy było jasne, iż nie ma co liczyć na ich hojność. Ślub, swoją drogą, opłaciliśmy my. Całkowicie.

Przeprowadziliśmy się do miasta na kilka miesięcy przed narodzinami Jakuba. Dorastał jako wrażliwy, delikatny chłopiec. Pisał wiersze, przejmawał się drobiazgami. Na wsi może wyrosłby na twardziela, ale miejskie życie zrobiło z niego osobę kruchej psychiki. Do dwudziestego szóstego roku życia miał tylko trzy dziewczyny, i to dowiładłam się o nich przypadkiem, podsłuchując rozmowy przez telefon. Nigdy nie był otwarty.

Zachowywał się jak większość – czasem wracał podpity, śmierdział papierosami, ale potem niby rzucił. Po ślubie zostali u nas. Mamy trzypokojowe, więc z mężem przenieśliśmy się do mniejszego pokoju, a im oddaliśmy duży. Nie żałowaliśmy – byle tylko żyli w zgodzie. Ale zgody nie było. Ciągłe awantury. A adekwatnie nie awantury, tylko jeden głos – piskliwy, kapryśny, rozkazujący. To była ona – Kinga.

Nie wiem, co dali jej rodzice. My wręczyliśmy kopertę z pokaźną sumą. Rodzina, jak się później dowiedziałam, też dawała pieniądze. Ale żadnej wdzięczności się nie doczekałam.

Kinga prawie nie wychodziła z pokoju. Jadła tylko zamówione jedzenie. Pracowała jako stylistka paznokci w salonie i choćby w domu palcem nie kiwnęła. Domowe obowiązki były „nie jej”. Mój syn jadł to, co sam kupił, albo dojadał nasze resztki – w milczeniu, ze spuszczonym wzrokiem. Było mu wstyd. To nie była miłość – to było niewolnictwo.

Później się wyprowadzili. Wynajęli mieszkanie niedaleko jej salonu. I wtedy ta „hojna dusza” po raz pierwszy od miesięcy usiadła z nami przy stole, wypiła herbatę, zjadła ciasto. choćby się zdziwiłam – niby była ciągle na diecie? Kiedy wsiadała do samochodu, w jej spojrzeniu zobaczyłam pogardę. A może mi się wydawało. Ale to uczucie – jak nóż pod żebrami – zostało.

A wczoraj pojechałam do nich w odwiedziny. Kinga oczywiście była w pracy. Przywitał mnie syn. Zmęczony, przygasły. Zaproponował herbatę – dopiero wrócił z pracy, nie ma co jeść. Dobrze, iż przywiozłam pełną torbę zakupów – przynajmniej lodówka nie będzie pusta.

Okazało się, iż teraz jeździ do pracy autobusem. Samochód został dla Kingi – „ona musi do klientów, a jakby je na komunikację miejską?”. Do salonu, nawiasem mówiąc, jest tylko 400 metrów. Ale jej ciężko, jej niewygodnie. A on – na piechotę, w deszA teraz boję się, iż mój syn nigdy się nie obudzi i już na zawsze pozostanie tylko cieniem w jej życiu.

Idź do oryginalnego materiału