Nazywam się Ludwika Nowak. Mój syn, Bartosz, niedawno skończył 27 lat. Pół roku temu ożenił się z dziewczyną o imieniu Kinga. Jest mądra, ładna, dobrze wychowana. Kończy właśnie szósty rok medycyny, będzie lekarzem. I niby wszystko powinno być w porządku, ale nie mogę spokojnie patrzeć – moje serce jest niespokojne. Bo widzę – ona nie dba o mojego syna tak, jak powinna.
Bartosz od dzieciństwa cierpi na przewlekłe zapalenie żołądka. Dziedziczne, po ojcu. To nie jest zwykła „dolegliwość od jedzenia”, jak wielu dziś myśli. To choroba, która w zaostrzeniu potrafi zamienić życie w koszmar. Wiosną i jesienią Bartoszowi jest szczególnie ciężko: zgaga, bóle, wymioty, bezsenność. Wiem, przez co przechodzi, bo sama opiekowałam się nim przez lata. Gdy mieszkał ze mną, pilnowałam jego diety: lekkostrawne posiłki, nic smażonego, zero fast foodów, jedzenie o stałych porach, delikatne kasze, gotowane mięso, zupy, kisiele. Nie tylko go karmiłam – chroniłam go.
Przed ślubem ostrzegłam Kingę:
– Bartek ma słaby żołądek. Trzeba uważać, zwłaszcza w okresach przejściowych. Proszę, karm go zdrowo.
Uśmiechnęła się i obiecała, iż wszystko będzie pod kontrolą. Uwierzyłam.
Ale po miesiącu zajrzałam do nich i osłupiałam. W kuchni brudne talerze, w lodówce tylko ketchup, piwo i zeschnięta bułka. W śmietniku kartony po pizzy i skrzydełkach z fast foodu. A na kuchence pusto. Spytałam:
– A Bartek gdzie?
– W pracy, niedługo wróci – odpowiedziała Kinga spokojnie.
– Chociaż coś dziś zjadł?
– Chyba coś rano…
Zimno mi się zrobiło. Wiedziałam, czym to się skończy. I miałam rację. Po trzech miesiącach – szpital. Ostry atak. Kroplówki, ścisła dieta, ból. Siedziałam przy nim niemal cały czas. Kinga przychodziła – na godzinę, czasem dwie, i mówiła, iż musi „uczyć się do kolokwium”. Zrobiło mi się strasznie.
Po wypisie przyniosłam im królika. Dobrego, świeżego, kupionego na targu. Poprosiłam, żeby ugotowała lekki rosół. Skinęła głową. Minął tydzień. Zajrzałam do zamrażarki – królik leżał nietknięty. choćby nie rozmrożony. O zupie nie wspomnę.
Zaproponowałam pomoc:
– Kinga, może ja ugotuję? Rozumiem, jesteś zajęta, masz studia, sesję…
– Nie trzeba! – odcięła. – Dam sobie radę.
Ale widzę, iż nie daje. I boli mnie, iż mój syn, którego tyle lat chroniłam, znów zaczyna przegrywać z chorobą. A on milczy. Nie chce urazić żony. Unika kłótni. Ale chudnie, jest rozdrażniony, znów nie śpi.
A ja nie mogę milczeć. Nie mogę patrzeć, jak jego zdrowie leci na łeb. Nie chcę kłócić się z Kingą. Nie chcę niszczyć ich małżeństwa. Ale nie pozwolę, by mój syn każdego dnia czuł się gorzej.
Myślę poważnie o rozmowie z jej matką. Może ona dotrze do córki. Może znajdzie słowa, by wytłumaczyć, iż mąż potrzebuje troski nie tylko w słowach, ale i w czynach. Że bycie żoną to nie tylko dzielenie z kimś łóżka i kuchni. To także wspieranie, leczenie, ratowanie, gdy człowiekowi jest źle. A gdy jest się lekarzem, choćby przyszłym – tym bardziej.
Nie jestem wrogiem. Jestem matką. Chcę, żeby mój syn był zdrowy. I jeżeli będę musiała się wtrącić – to to zrobię. choćby sama stanę przy garach, będę im codziennie gotować. Ale nie pozwolę, by znów bladł, słabł i cierpiał. Nie pozwolę milczeć, gdy ktoś go rani swoim zaniedbaniem. Bo kocham mojego syna. I walczyć będę o niego, choćby jeżeli komuś to się nie spodoba.