Nazywam się Wanda Bogumiłówna. Mój syn Michał niedawno skończył 27 lat. Pół roku temu ożenił się z dziewczyną o imieniu Kinga. Jest inteligentna, ładna, dobrze wychowana. Kończy szósty rok medycyny, będzie lekarzem. I niby wszystko powinno być dobrze, ale nie potrafię znaleźć spokoju – moje serce wciąż się niepokoi. Bo widzę, iż nie opiekuje się moim synem tak, jak powinna.
Michał od dzieciństwa cierpi na przewlekłe zapalenie żołądka. Dziedziczne, po ojcu. To nie jest przypadła „dolegliwość od jedzenia”, jak teraz wielu uważa. To choroba, która w zaostrzeniu potrafi zamienić życie człowieka w piekło. Wiosną i jesienią Michałowi jest szczególnie ciężko: zgaga, bóle, wymioty, bezsenność. Wiem, przez co przechodzi, bo sama pielęgnowałam go przez lata. Gdy mieszkał ze mną, pilnowałam jego rutyny: dieta, nic smażonego, żadnego fast foodu, posiłki o stałych porach, delikatne kasze, gotowane mięso, zupy, kisiele. Nie tylko go karmiłam – chroniłam go.
Przed ślubem uprzedzałam Kingę:
— Michał ma słaby żołądek. Trzeba uważać, zwłaszcza w okresach przejściowych. Proszę, gotuj mu odpowiednio.
Uśmiechnęła się i obiecała, iż wszystko będzie pod kontrolą. Uwierzyłam.
Ale po miesiącu zajrzałam do nich i zamarłam. W kuchni brudne talerze, w lodówce tylko keczup, piwo i zeschnięta bułka. W śmietniku – pudełka po pizzy i skrzydełkach z budki. A na kuchence – pusto. Zapytałam:
— Gdzie Michał?
— W pracy, niedługo wróci — odparła Kinga spokojnie.
— Czy w ogóle coś dziś zjadł?
— Chyba coś… rano…
W środku zrobiło mi się zimno. Wiedziałam, czym to się skończy. I miałam rację. Po trzech miesiącach – szpital. Ostry atak. Kroplówki, ścisła dieta, ból. Przesiedziałam przy nim prawie cały czas, gdy leżał. A Kinga wpadała – na godzinę, czasem dwie, i tłumaczyła, iż musi „przygotowywać się do kolokwium”. Zrobiło mi się strasznie.
Po wypisie przyniosłam im zająca. Świeżego, dobrej jakości, kupionego na targu. Poprosiłam, żeby ugotowała z niego lekki rosół. Skinęła głową. Minął tydzień. Zajrzałam do zamrażarki – zając leżał nietknięty. choćby nie rozmrożony. Nie mówiąc już o rosole.
Zaproponowałam pomoc:
— Kinga, może ja ugotuję? Rozumiem, iż masz zajęcia, egzaminy…
— Nie trzeba! — odcięła. — Dam sobie radę.
Ale widzę, iż nie daje. I boli mnie, gdy patrzę, jak mój syn, którego tyle lat chroniłam, znów popada w stan, gdy choroba bierze górę. A on milczy. Nie chce urazić żony. Unika konfliktów. Ale traci wagę, stał się drażliwy, znowu nie sypia.
A ja nie potrafię milczeć. Nie mogę patrzeć obojętnie, jak jego zdrowie leci na łeb. Nie chcę kłócić się z Kingą. Nie chcę niszczyć ich małżeństwa. Ale nie pozwolę, by mój syn dzień po dniu czuł się coraz gorzej.
Poważnie myślę o rozmowie z jej matką. Może ona dotrze do córki. Może znajdzie słowa, by wytłumaczyć, iż mężowi trzeba okazać troskę nie słowami, a czynami. Że bycie żoną to nie tylko dzielenie z kimś łóżka i kuchni. To wspieranie, leczenie, ratowanie, gdy człowiekowi źle. A gdy jest się lekarzem, choćby przyszłym – tym bardziej.
Nie jestem wrogiem. Jestem tylko matką. Chcę, by mój syn był zdrowy. I jeżeli będę musiała się w to wtrącić – zrobię to. choćby jeżeli sama stanę przy garach, choćby jeżeli codziennie będę nosić mu jedzenie. Ale nie pozwolę znów patrzeć, jak blednie, słabnie i cierpi. Nie pozwolę milczeć, gdy ktoś go rani przez zaniedbanie. Bo kocham mojego syna. I będę o niego walczyć, choćby jeżeli ktoś uzna to za niewłaściwe.