No wiesz, mam taką sytuację z moim synem, iż serce mi się kraje. Mój Krzysiek, ma dopiero 27 lat, ale od dziecka walczy z przewlekłym zapaleniem żołądka. To po ojcu, takie rodzinne – nie byle co, tylko poważna sprawa, która przy nawrocie potrafi zniszczyć człowiekowi życie. Wiosną i jesienią to masakra: zgaga, bóle, wymioty, no i te bezsenne noce. Wiem, co przechodzi, bo sama latami o niego dbałam. Jak mieszkał ze mną, to pilnowałam diety jak oka w głowie: lekkie posiłki, nic smażonego, żadnego śmieciowego jedzenia, regularne godziny, kaszki, gotowane mięso, zupy, kisiele. To nie było zwykłe karmienie – to była ochrona.
Pół roku temu ożenił się z Basią – słodka dziewczyna, mądra, dobrze wychowana, kończy właśnie medycynę, będzie lekarzem. Powinnam się cieszyć, ale nie mogę, bo widzę, iż ona… no nie dba o niego tak, jak trzeba.
Przed ślubem uprzedzałam: „Basieńko, Krzysiek ma wrażliwy żołądek, szczególnie teraz, ta pogoda, proszę, pilnujcie jedzenia”. Obiecała, iż będzie uważać. Uwierzyłam.
A potem wpadłam do nich po miesiącu i mnie zamurowało. W kuchni brudne talerze, w lodówce tylko keczup, piwo i zeschnięta kajzerka. W śmietniku pudełka po pizzy i resztki z jakiegoś kebaba. A na kuchence – pustka.
„Gdzie Krzyś?” – pytam.
„W pracy, zaraz wróci” – odpowiada spokojnie.
„A jadł coś dzisiaj?”
„No coś tam rano… chyba…”
W środku mi zamarzło. Wiedziałam, co będzie. I niestety, miałam rację. Po trzech miesiącach – szpital. Ostry atak, kroplówki, ścisła dieta, ból. Siedziałam przy nim prawie cały czas, a Basia wpadała na godzinę, dwie, mówiąc, iż musi „przygotować się do kolokwium”. Strach mnie ogarnął.
Po wyjściu kupiłam im dobrego królika – prawdziwego, ze świeżego targu. Poprosiłam, żeby ugotowała lepską zupę. Przytaknęła. Minął tydzień, zaglądam do zamrażarki – a królik leży nietknięty, choćby nie rozmrożony. O zupie nie wspomnę.
Zaproponowałam pomoc: „Basia, może ja coś przyrządzam? Rozumiem, iż masz zajęcia, egzaminy…”
„Nie, nie trzeba!” – odcięła. „Ja sobie poradzę.”
Tylko iż nie radzi. A ja nie mogę patrzeć, jak mój syn, którego latami chroniłam, znowu podupada. A on milczy. Nie chce urazić żony, unika awantur. Ale chudnie, jest rozdrażniony, znowu nie śpi.
I ja już nie wytrzymuję. Nie mogę siedzieć cicho, gdy jego zdrowie leci na łeb na szyję. Nie chcę kłótni z Basią, nie chcę niszczyć ich małżeństwa. Ale nie pozwolę, by coraz bardziej się psuł.
Myślę poważnie o rozmowie z jej matką. Może ona dotrze do córki. Może wytłumaczy, iż bycie żoną to nie tylko dzielenie łóżka i kuchni. To dbanie, leczenie, ratowanie, gdy coś niedomaga. A jeżeli jest się (prawie) lekarzem – tym bardziej!
Nie jestem wrogiem. Jestem matką. Chcę, by mój syn był zdrowy. I jeżeli muszę się wtrącić – to się wtrącę. Gotuję, noszę obiady, co trzeba. Nie pozwolę, by znowu bladł, słabł i cierpiał. Nie będę milczeć, gdy ktoś go rani przez zaniedbanie. Bo go kocham. I będę o niego walczyć, choćby jeżeli ktoś uzna to za złe.