Mój syn był moim przyjacielem i wsparciem przez całe życie. Ale po ślubie staliśmy się obcy.
Nigdy nie przypuszczałam, iż moje dziecko może tak się zmienić pod wpływem innej osoby. Mój jedyny syn, Adam, zawsze był złotym chłopcem — grzeczny, dobry, gotowy do pomocy. Taki dorastał, taki pozostał jako dorosły. Dopóki się nie ożenił, byliśmy nierozłączni: często się widywaliśmy, godzinami rozmawialiśmy o wszystkim, dzieliliśmy się smutkami i radościami, wspieraliśmy się nawzajem. Oczywiście w granicach rozsądku — nie wtrącałam się za bardzo w jego życie. Wszystko się posypało, kiedy w jego losach pojawiła się ona — Kasia.
Na ślub Kasia i Adam dostali od jej rodziców prezent — kawalerkę w centrum Krakowa, świeżo po remoncie. Stało się to ich własnością, ich małym gniazdkiem. Nigdy u nich nie byłam, ale syn pokazywał mi zdjęcia na telefonie: jasne ściany, nowe meble, przytulność. Po śmierci męża nie zostało mi ani grosza oszczędności, więc postanowiłam oddać młodym prawie całą swoją biżuterię — złote łańcuszki, pierścionki, kolczyki, które latami zbierałam. Powiedziałam Kasi: „Jeśli chcesz, możesz przetopić, nie mam nic przeciwko”. Chciałam zrobić im dobrze, wesprzeć na starcie.
Ale Kasia… Od razu pokazała, jaki ma charakter — ostry jak brzytwa. Zauważyłam, jak zerkała do kopert z pieniędzmi, które dostali na ślubie — ciekawość zżerała ją, ile tam było. To mnie zaniepokoiło. Z jednej strony taki spryt mógłby zrobić z niej dobrą żonę, ale z drugiej strony — trzeba na nią uważać. Współczesne kobiety często widzą w mężu portfel, wydają jego pieniądze jak swoje, a potem się rozwodzą, zabierają połowę i szukają nowej zdobyczy. Nie życzyłabym Adamowi takiego losu, ale niepokój mnie zżera od środka.
Pół roku po ślubie Kasia oznajmiła, iż na razie nie chce mieć dzieci. „Nie teraz, w tej naszej ciasnej kawalerce to niemożliwe”. Rozkładała ręce: „Co robić? Kredytu nie chcę brać, a na większe mieszkanie nie wiem kiedy zarobimy. Adam jeszcze nie jest dużym szefem”. Rozważała na głos, ale ja słyszałam w jej głosie kalkulację. A ja mieszkam w domu, który zaczął budować mój zmarły mąż. Stoi niedokończony, z dziurami w ścianach. Zimą jest w nim zimno jak w lodowcu — nie stać mnie na ogrzewanie tego wszystkiego z emerytury. I wtedy Kasia wypaliła: „Sprzedaj dom, kup sobie kawalerkę, a resztę daj nam na nowe mieszkanie. Wtedy pomyślimy o dzieciach”.
Rozumiecie, co to znaczy? Ona chce, żebym ja, stara i słaba, przeniosła się do klitki, a oni zabraliby wszystko, co najlepsze. A potem, kto wie, może i tę kawalerkę by mi odebrali, oddając mnie do domu starców. Na początku myślałam nawet, żeby się zgodzić — gdyby chociaż raz w miesiącu pomogli mi finansowo. Ale teraz? Nigdy w życiu! Z taką jak Kasia trzeba być czujnym — od niej można się spodziewać każdej podłości.
Po tej rozmowie Adam odwiedził mnie kilka razy. Wspominał, iż jej pomysł wcale nie jest taki zły: „Po co ci duży dom? W mieszkaniu będzie prościej, czynsz mniejszy”. Stałam na swoim: „Miasto się rozwija, za 5-10 lat domy podrożeją. Moja działka to już nie peryferie, sprzedawać teraz to głupota”. Pewnego razu zaproponowałam: zamieńmy się. Oni przeprowadzą się do mojego domu, a ja do ich kawalerki. Przecież to to samo, prawda? Ale Kasia zaprotestowała. Nie podobało jej się, iż dom trzeba naprawić, zainwestować, podczas gdy ja bez trosk mieszkałabym w ich podarowanym mieszkaniu. Chce wygody, choćby jeżeli moja opcja jest korzystniejsza. Taka jest i nic na to nie poradzisz.
Później zachorowałam. Poważnie, do kości. Leżałam w łóżku, nie mogłam wstać — gorączka, kaszel, głowa rozrywała. Zadzwoniłam do Adama, błagałam, żeby przyjechał, przyniósł jedzenie, leki. Wiedziałam, iż młodzi mają mało czasu, ale nie miałam siły choćby wstawić czajnika. Kiedyś nie mogłam sobie wyobrazić, iż nie rzuci wszystkiego i przyjedzie. A teraz? Pojawił się dopiero następnego dnia. Przyrządził mi jakiś proszkowy „Theraflu”, rzucił na stół paczkę aspiryny — bez pudełka, prawdopodobnie przeterminowanej — wzruszył ramionami i wyszedł. Na szczęście przyjaciółka mnie uratowała — przyniosła zupę, leki, wszystko, co potrzebne. A gdyby jej nie było? Co wtedy?
Mój syn był moim światłem, moim wsparciem przez całe życie. Ufałam mu bezgranicznie — był nie tylko synem, ale przyjacielem, częścią mnie. Ale ślub wszystko przekreślił. Staliśmy się sobie obcy, a ja jestem bezsilna to zmienić. On — moje jedyne dziecko, moja miłość, moja duma, ale teraz widzę: jego serce nie jest już przy mnie. Wybrał ją. Kasia stanęła między nami jak mur, a ja zostaję z boku — sama, opuszczona, niepotrzebna. Rozsądek mówi jasno: więź, która była, została zerwana. Przyszedł czas na jego wybór — matka czy żona. I wybór jest jasny jak dzień. A serce wciąż ma nadzieję, iż przypomni sobie, kim dla niego byłam, i wróci. ale z każdym dniem ta nadzieja topnieje jak śnieg pod obcym słońcem.