Mój starszy syn jest przybrany, ale i tak czuję się jego ojcem.
W małym miasteczku, gdzie wszyscy znają się nawzajem, życie toczy się swoim spokojnym rytmem. Pracy jest niewiele, a większość mieszkańców utrzymuje się z własnych gospodarstw: jedni hodują warzywa, inni łowią ryby lub polują.
Nasza rodzina nie była wyjątkiem. Pół hektara pola i dwadzieścia arów sadu, przy odrobinie pracy, nie tylko nas wykarmiały, ale też pozwalały zarobić. Żona zajmowała się ogrodem, a ja lubiłem wędkowanie. Od małego uczyliśmy dzieci obowiązków – jedne karmiły kury, inne pielęgnowały grządki.
Nieopodal mieszkała kobieta o imieniu Krysia. Jej płodność zadziwiała całe miasteczko – dzieci miała ze czternaścioro. Ale ani Krysia, ani jej mąż Krzysztof nie troszczyli się o ich utrzymanie. Ich ziemia leżała odłogiem, a gdy sąsiedzi próbowali ją dzierżawić, gwałtownie rezygnowali przez wygórowane żądania właścicieli.
Krysia i Krzysztof żyli głównie z żebrania. Sąsiedzi z litości pomagali: jeden dał wiadro ziemniaków, drugi jajka, mięso czy owoce. Dzieci Krysi często przychodziły do nas, oferując pomoc w zamian za jedzenie. Nie odmawiałem – często korzystałem z ich pomocy.
Najbardziej zapadł mi w pamięci najstarszy syn Krysi – Wojtek. Zawsze sumiennie wykonywał powierzone zadania i nigdy nie odchodził głodny.
Pewnego dnia Krzysztof przegrał walkę z alkoholem i odszedł, zostawiając Krysię z gromadką dzieci. Kobieta zupełnie straciła nimi zainteresowanie. Wójt wezwał opiekę społeczną, a dzieci trafiły do domów dziecka.
Wojtka też zabrano. Przywiązaliśmy się do tego chłopca i jego brak był dla nas ciężki. Odnalazłem ośrodek, w którym przebywał, i zacząłem go odwiedzać kilka razy w miesiącu. Po długich rozmowach z żoną postanowiliśmy wziąć go pod swoją opiekę i zabrać do nas.
Wojtek znał nas, my znaliśmy jego, a z naszymi dziećmi dogadywał się świetnie. Jego przybycie do rodziny minęło bez większych trudności. Stał się naszym prawdziwym pomocnikiem w każdym względzie. Będąc najstarszy, nigdy nie wywyższał się, ale zawsze wspierał młodszych.
Czas płynął, dzieci dorosły, skończyły szkoły – jedne technikum, inne studia, założyły własne rodziny i rozjechały się po kraju. Wojtek, po ukończeniu technikum, też wyjechał.
Dziś ma już ponad pięćdziesiątkę. Ma wspaniałą żonę, dwoje dzieci, które uważamy za wnuki. Od Wojtka bije zawsze szczere ciepło i wdzięczność za naszą opiekę. Cieszę się, iż kiedyś podjęliśmy tę decyzję – zabrać go z domu dziecka. Największa nagroda to widzieć, jak wyrosnął na dobrego człowieka.