Mój największy błąd: Nigdy bym nie przypuszczała, iż się na niej tak pomylę

twojacena.pl 1 dzień temu

Pomyliłam się co do niej. I nigdy bym nie pomyślała, iż jednym z największych błędów w moim życiu okaże się…

Czasem los uderza w najczulsze miejsce – nie po to, by złamać, ale by otworzyć oczy. Tak właśnie stało się ze mną. I nigdy bym nie uwierzyła, iż moim największym błędem będzie moje podejście do kobiety, którą mój syn wybrał na żonę.

Doskonale pamiętam ten dzień, gdy Wojtek, mój jedyny syn, oznajmił:
– Mamo, dzisiaj przyprowadzę do ciebie moją dziewczynę. Poznasz ją.

Miałam wtedy sześćdziesiąt jeden lat. On był już dorosły, trzydzieści dwa – wiek, w którym mężczyzna powinien założyć rodzinę. Poczułam choćby ulgę. Pomyślałam: no wreszcie! A potem weszła do mojego mieszkania. Ledwo powstrzymałam się, by nie wybuchnąć. A przecież zawsze byłam kobietą, która choćby za młodu nie bała się powiedzieć, co myśli, ale jednak starałam się panować nad sobą.

Tę dziewczynę rozpoznałam od razu. Beata. Mieszkała niedaleko domu mojej nieżyjącej matki w Lublinie. Doskonale wiedziałam, kim jest i skąd pochodzi. Jej rodzina to od pokoleń alkoholicy. Ojciec już za młodu lądował na izbie wytrzeźwień, matka piła od rana do nocy. Widziałam te brudy, te krzyki, tych ludzi wiecznie zaniedbanych. A gdy przekroczyła próg mojego domu – zadbanego, z białymi firankami i zapachem czystości – wszystko we mnie się ścisnęło. Jak ktoś z takiego środowiska może być dobrą żoną dla mojego syna? Nie wierzyłam w to. Ani trochę.

Wojtek, widząc mój wzrok, od razu zrozumiał, o czym myślę. Odciągnął mnie do kuchni i powiedział:
– Mamo, jeżeli powiesz jej choć jedno słowo krytyki – przestanę z tobą rozmawiać. To mój wybór i musisz go uszanować.

Zamilkłam. Wiedziałam, iż nie rzuca słów na wiatr. Poszedł w ojca – uparty. Jego tato od dwudziestu lat nie odzywa się do własnej siostry po jednej kłótni. Więc przygryzłam język i zaakceptowałam jego warunki.

Beata mieszkała z Wojtkiem u mnie przez dwa miesiące. Nie mówiłam jej nic wprost, ale swoim zachowaniem dawałam do zrozumienia, iż jest tu niechciana. Drażniło mnie wszystko: jak gotuje, jak sprząta, jak choćby nalewa herbatę. Gotować nie potrafiła wcale – zupa była jak kleik, mięso przypalone, naczynia wiecznie niedomyte. Byłam pewna, iż tylko uczepiła się mojego syna jako jedynej szansy wyrwania się z biedy i brudu. On miał dwa dyplomy, stabilną pracę, perspektywy. A ona? Nic.

Później Wojtek wziął kredyt na mieszkanie i się wyprowadzili. Odetchnęłam z ulgą. Niech sobie tam rządzi, jak chce. Nie zapraszali się, a ja też nie prosiłam. Widywaliśmy się tylko od święta, zwykle w kawiarni – niby dlatego, iż Beata nie umie przyjęcia w domu zorganizować. No jasne, skoro nie potrafi choćby toastu dobrze wznieść, co dopiero stół nakryć.

Minęły trzy lata. Wzięli ślub, ustabilizowali się, żyli swoim życiem. Ja się nie wtrącałam. Wojtek często wyjeżdżał służbowo, a z Beatą prawie nie rozmawiałam. Wszystko było spokojne – na dystans.

Aż pewnego dnia złapał mnie taki ból w plecach, iż nie mogłam ani usiąść, ani wstać. Wezwałam lekarza, dostałam zastrzyk, kazano mi leżeć – żadnych wysiłków. A syn właśnie wyjechał do Gdańska – służbowo. Przygotowałam się na cierpienie w samotności.

Ale drugiego dnia zadzwonił telefon.
– Pani Zofio, dzień dobry. Tutaj Beata. Dzisiaj do pani wpadnę, nie będzie problemu? Klucz mam, Wojtek zostawił. Czy coś dla pani kupić? Po drodze wstąpię do sklepu.

Byłam w szoku. Przyszła – przyniosła zupę, pomogła mi wstać, posprzątała, zmieniła pościel, umyła podłogę. Następnego dnia znów. I tak każdego dnia. Jakby to była jej własna matka, a nie teściowa, która latami patrzyła na nią z pogardą.

W pewnym momencie nie wytrzymałam. Rozpłakałam się. Stała przy zlewie, myła naczynie, a ja – szlochałam.
– Przepraszam cię, Beato – tylko tyle wydusiłam.
Odwróciła się, wycierała ręce, podeszła i przytuliła mnie.
– Wszystko w porządku. Ważne, iż pani zdrowieje.

Wtedy zrozumiałam: pomyliłam się. Głęboko i boleśnie. Oceniałam po rodzinie, po przeszłości, po domysłach. A przede mną stała prawdziwa kobieta. Czuła. Wierna. Cierpliwa. I po raz pierwszy nie bałam się o moich przyszłych wnuków. Bo będą mieli prawdziwą matkę.

I wiecie co? Może właśnie potrzebowałam zachorować na plecy, żeby wreszcie wyprostować własną duszę. By spojrzeć na Beatę jak na człowieka. Nie jak na „córkę alkoholików”, ale jak na tę, która stała się dla mnie córką, choćby gdy o to nie prosiłam. Jestem jej wdzięczna. I życiu – iż dało mi tę szansę. Oczyścić się z uprzedzeń. I przyjąć. Prawdziwego człowieka.

Idź do oryginalnego materiału