Ność, mam taką historię do opowiedzenia… Nazywam się Kinga, i jestem w związku już sześć lat. Mój mąż, Marek, to naprawdę dobry człowiek – złote ręce, pracowity, zawsze pomoże. Tylko iż to złoto rozdaje całej rodzinie, a nasza własna rodzina zostaje na ostatnim miejscu.
Marek ma ogromną rodzinę – matka, brat, dwie ciotki, kuzynki, choćby dalsi krewni… Każdy ma “pilną sprawę”, którą niby tylko Marek może załatwić. Oczywiście nie kiedy ma czas, tylko w środku nocy, w rocznicę naszego ślubu, albo gdy nasz synek ma gorączkę.
Przed ślubem wiedziałam, iż lubi pomagać, ale skala tego dopiero mi się pokazała, kiedy wprowadziliśmy się do jego rodzinnego miasta. Dostaliśmy mieszkanie po babci – skromne, ale swoje. Krewni obiecali mu pracę, więc się zgodziłam na przeprowadzkę.
Na początku myślałam, iż to przez ślub i remont, ale potem było tylko gorzej. Marek mógł spędzić pół dnia w ogrodzie u mamy, potem jechać 20 km pomagać bratu z dachem, a na koniec w nocy wieźć wujka do apteki. Rano padał bez sił, narzekał, iż padnięty, a ja starałam się go choć trochę rozpieszczać – śniadanie do łóżka, cisza, spokój. Ale wystarczył jeden telefon i znowu biegł gdzieś pomagać.
Milczałam. Czekałam, iż w końcu zrozumie – ma teraz swoją rodzinę, dom, obowiązki. Ale nie. Cała jego energia szła do innych. Ja sama musiałam ogarniać remont, meble, codzienne sprawy. Tapety kleiłam sama. Meble przesuwałam sama. Zmywarkę podłączył fachowiec, którego ja znalazłam. Bo Marek nie miał czasu.
Nie robiłam awantur. Mówiłam spokojnie. Przypominałam, iż jestem jego żoną, a nie sąsiadką. Kiwał głową, całował mnie w rękę, tłumaczył, iż nie może odmówić rodzinie.
Kiedy zaszłam w ciążę, myślałam, iż się zmieni. W końcu byłam dla niego ważna. Nosil zakupy, gotował, jeździł ze mną do lekarza. A potem… znowu to samo. Ledwo minęły mdłości, a już ciotka, brat, mama z kolejnym “awaryjnym” zlewem.
— Teraz ja im pomagam — mówił. — A jak my będziemy potrzebować, oni nam pomogą.
Ale przez te lata nikt nam nie pomógł. Kiedy urodził się syn, przez pierwszy miesiąc Marek się starał. Potem znowu zniknął. Budziłam się sama, zasypiałam sama. Na spacery z wózkiem też chodziłam sama. On był u wujka na budowie, u cioci w sklepie, u siostry, która musiała przesunąć szafę. Dzwonili do niego o każdej porze, a on jechał. Nam zepsuła się pralka – krewny, który niby miał naprawić, “nie znalazł czasu”.
I wiesz, co jest najgorsze? Jak cała rodzina się zbiera, wszyscy chwalą Marka: “Ależ z ciebie złoty chłopak! Wszystko potrafisz, wszystkich ratujesz!” A ja siedzę obok z wymuszoną miną. Bo oni widzą bohatera, a ja żyję z człowiekiem, który nie ma już sił ani czasu dla mnie.
Próbowałam z nim rozmawiać. Tylko macha ręką:
— Sam sobie problemy wymyślasz. Masz wszystko. Czego jeszcze chcesz?
A ja chcę tylko, żeby mąż był w domu. Żeby widział, jak rośnie jego syn. Żebyśmy i my mieli takie “pilne sprawy”, na które nie mógłby powiedzieć “później”. Żebym nie czuła się jak cień we własnym małżeństwie.
Czasem mam wrażenie, iż jestem tylko kimś w rodzaju gospodyni – podaję mu obiad i patrzę, jak znów ucieka na kolejną “akcję ratunkową”. I widocznie jemu to pasuje.
A mnie… już nie.