Mój mąż ratuje wszystkich, oprócz własnej rodziny

newsempire24.com 1 dzień temu

Dzisiaj znów jestem sama. Zastanawiam się, kiedy to się zaczęło. Kiedy mój mąż przestał być moim partnerem, a stał się bohaterem wszystkich… tylko nie nas.

Nazywam się Kamila, od sześciu lat jestem żoną Marka. Mój mąż to człowiek o złotym sercu – pracowity, zaradny, zawsze gotów pomóc. Szkoda tylko, iż to złoto rozsypuje się po całej rodzinie, a dla nas zostają jedynie okruchy.

Marek ma wielką rodzinę – matkę, brata, dwie ciotki, kuzynki, choćby dalekich krewnych. I każdy z nich ma jakiś kryzys, który tylko on może rozwiązać. Nie jutro, nie za tydzień, ale teraz. W nocy. W rocznicę naszego ślubu. Gdy nasz synek ma gorączkę.

Przed ślubem wiedziałam, iż jest blisko z rodziną, ale dopiero po przeprowadzce do jego rodzinnego Krakowa zrozumiałam, co to znaczy. Dostaliśmy po babci mieszkanie – skromne, ale własne. Krewni obiecywali pomoc z pracą, więc bez wahania się zgodziłam. Dwa miesiące później wzięliśmy ślub.

Na początku myślałam, iż te ciągłe wyjazdy – tu pomóc, tam coś załatwić – to tylko przedślubny chaos i remont. Ale potem było tylko gorzej. Całe dnie spędzał u matki w ogrodzie, potem pędził kilkadziesiąt kilometrów, by bratu naprawić dach, a nocą wiózł wujka do apteki. Rano padał bez sił, warczał, iż jest wykończony, a ja starałam się go choć trochę otulić ciepłem – śniadanie do łóżka, cisza. ale wystarczył jeden telefon, a on już biegł… znowu.

Milczałam. Cudzy ból zawsze był ważniejszy niż nasz spokój. Myślałam, iż to minie. Że w końcu zrozumie: ma teraz żonę, dom, obowiązki. Ale nie. Cała jego energia płynęła do nich. A ja sama walczyłam z remontem, przenosiłam meble, wzywałam hydraulika, bo Marek „nie miał czasu”.

Nie urządzałam scen. Mówiłam spokojnie: „Jesteś moim mężem, nie sąsiadem”. Całował mnie w dłonie, błagał, bym zrozumiała – mówił, iż nie może odmówić rodzinie.

Gdy zaszłam w ciążę, miałam nadzieję, iż to się zmieni. Nagle byłam ważna. Nosił torby, gotował, jeździł ze mną do lekarza. Ale miesiąc później wrócił do starych nawyków. Gdy minęły mdłości, znowu była ciotka, brat, matka z zepsutym kranem – i tylko Marek mógł „ocalić sytuację”.

– Teraz ja im pomagam – tłumaczył. – A gdy my będziemy potrzebować, oni nam odwdzięczą.

Lecz przez te lata nikt nam nie pomógł. Gdy urodził się Jasio, Marek starał się przez pierwsze tygodnie. Potem znów zniknął. Zasypiałam sama, budziłam się sama, spacerowałam z wózkiem sama. On był u wujka na budowie, u cioci w sklepie, u siostry, która „musiała przesunąć szafę”. Dzwonili o każdej porze, a on jechał. Gdy zepsuła się pralka, „zajęty” kuzyn nie przyjechał – musiałam płacić fachowcowi.

I wiecie, co boli najbardziej? Gdy cała rodzina zbiera się przy stole, wychwalają go: „Marku, ty nasz bohater! Złoty chłopak!”. A ja siedzę z nienaturalnym uśmiechem. Oni widzą wybawiciela, a ja żyję z mężem, dla którego nie starcza już miejsca w naszym życiu.

Próbowałam rozmawiać. Machał ręką:

– Wymyślasz problemy. Masz wszystko. Czego jeszcze chcesz?

A ja chcę, by w końcu był w domu. By widział, jak Jasio mówi pierwsze słowa. By nasze sprawy też były „pilne”. By nie czuć się jak cień we własnym małżeństwie.

Czasem myślę, iż jestem tylko dodatkiem. Kobietą, która podaje obiad i patrzy, jak znów odchodzi „ratować świat”. I najwyraźniej jemu to pasuje.

Mnie – już nie.

Idź do oryginalnego materiału