Deszcz lał jak z cebra, gdy stałam na kamiennych schodach rezydencji Nowaków, tuląc do piersi nowo narodzoną córeczkę. Ręce miałam zdrętwiałe, nogi się trzęsły, ale to złamane i upokorzone serce niemal zwaliło mnie na kolana.
Za mną z hukiem zatrzasnęły się potężne dębowe drzwi.
Chwilę wcześniej mój mąż Kacper, syn jednej z najzamożniejszych rodzin Warszawy, stał obok swoich lodowatych rodziców, gdy odwrócili się do mnie plecami.
Zhańbiłaś nasze nazwisko szepnęła jego matka. To dziecko nigdy nie było częścią planu.
Kacper choćby nie spojrzał mi w oczy. To koniec, Zosiu. Prześlemy twoje rzeczy. Po prostu wynoś się.
Głosu brakło mi w gardle. Owinęłam mocniej płaszcz wokół Lili. Dziewczynka cicho zapłakała, więc zaczęłam ją kołysać. Ciii, skarbie. Już dobrze. Damy radę.
Wyszłam z ganku prosto w ulewę. Bez parasola. Bez portfela. Bez domu. choćby taksówki mi nie zamówili. Wiedziałam, iż obserwują mnie przez okna, gdy znikałam w strugach deszczu.
Spędziłam tygodnie w noclegowniach: w kościelnych piwnicach, w autobusach jeżdżących całą noc. Sprzedałam, co się dało: biżuterię, designerskie płaszcze. Tylko obrączkę zatrzymałam do samego końca.
Grałam na skrzypcach na peronach metra, by zarobić parę groszy. Te stare skrzypce z dzieciństwa to było wszystko, co mi zostało z dawnego życia. Dzięki nim mogłam nakarmić Lilkę, choć ledwo wiązałam koniec z końcem.
Ale nie błagałam. Ani razu.
W końcu znalazłam maleńką, zaniedbaną kawalerkę nad spożywczakiem na Pradze. Właścicielka, pani Kowalska, była emerytowaną pielęgniarką o życzliwych oczach. Dostrzegła we mnie coś może siłę, może desperację i zaproponowała zniżkę w czynszu w zamian za pomoc w sklepie.
Zgodziłam się.
W dzień stałam przy kasie. Wieczorami malowałam, używając pędzli z second-handów i resztek farb. Lilka spała w koszu na pranie obok mnie, z rączkami złożonymi jak muszelki pod policzkiem.
To nie było wiele. Ale było nasze.
A za każdym razem, gdy Lilka uśmiechała się przez sen, przypominałam sobie, dla kogo walczę.
Minęły trzy lata.
Wtedy, w sobotę na targu w Łodzi, wszystko się zmieniło.
Rozłożyłam stragan tylko składany stolik i kilka płócien związanych sznurkiem. Nie liczyłam na sprzedaż. Tylko na to, iż ktoś rzuci okiem.
Tym kimś okazała się Magdalena Sokołowska, kuratorka prestiżowej galerii w Krakowie. Stanęła przed jednym z moich obrazów kobieta w deszczu z dzieckiem na rękach i wpatrywała się długo.
To pana dzieła? spytała.
Skinęłam głową, nerwowo.
Są niesamowite szepnęła. Takie surowe. Takie prawdziwe.
Zanim się zorientowałam, kupiła trzy obrazy i zaprosiła mnie na zbiorową wystawę za miesiąc.
Prawie odmówiłam nie miałam się komu zająć Lilką ani odpowiedniego ubrania ale pani Kowalska nie pozwoliła mi tego odpuścić. Pożyczyła mi czarną sukienkę i sama zaopiekowała się córeczką.
Ta noc zmieniła moje życie.
Moja historia porzucona żona, samotna matka, artystka walcząca z przeciwnościami rozeszła się po polskim światku artystycznym. Wystawa się wyprzedała. Zaczęły się zamówienia. Potem wywiady. Reklamy. Artykuły w magazynach.
Nie cieszyłam się z zemsty. Nie szukałam odwetu.
Ale nie zapomniałam