28 listopada 2023 Dzień, który zapisał się w mojej pamięci jak otwarta księga pełna niespodzianek.
Rano wyruszyłam na lotnisko w Warszawie, po raz pierwszy w życiu miałam zamiar polecieć na urlop. Gdy podjeżdżał obok mnie piękny, lśniący Audi, nagle zajął miejsce przed moim samochodem, sprawiając, iż serce mi zamarło.
W poniedziałek w przestronnym, zalanym słońcem pomieszczeniu Agrofarmy Złote Łany w mazowieckim brzęczało jak w ulu przy natłoku pracowników. Trwało podsumowujące zebranie, ale większość już myślała o własnych sprawach. Wtedy wstał nasz dyrektor, mocny mężczyzna w ok. pięćdziesięciu lat, o imieniu Witold Szymański, zawsze nienagannie ubrany w schludną w kratkę koszulę. Uniósł rękę, wołając ciszę.
Jego wzrok przesunął się po rzędach i zatrzymał przy mnie Jadwiga Kowalska, znana w firmie po prostu Jadzia. Siedziałam w kącie, spuszczając oczy, jakby chciała stapiać się ze ścianą. Nie lubiłam uwagi, zwłaszcza takiej nagłej.
Jadwigo Kowalska, proszę podejść odezwał się Witold zaskakująco łagodnym tonem.
Wstałam powoli, a w sali rozległ się ledwie słyszalny szmer szeptów. Idąc do prezesa, nerwowo trzęsłam sznurkiem przy moim roboczym swetrze. Dyrektor uśmiechnął się i wyciągnął ku mnie grubą, błyszczącą kopertę.
To dla Pani, Jadwigo powiedział głośno, by usłyszeli wszyscy. Po chwili zniżył głos: Zasłużyła Pani na to. Niech w Pani życiu pojawi się odrobina magii.
Ręce mi drżały, gdy chwyciłam kopertę. Otwierając ją, nie mogłam powstrzymać krzyku. W środku nie było oczekiwanej premii pieniężnej, ale kolorowy voucher na pobyt w ekskluzywnym hotelu nad Bałtykiem w Mielnie. Obrazek z morzem i białym piaskiem wyglądał jak z zupełnie obcej, nieosiągalnej krainy.
Witold Szymański nie wiem, co powiedzieć wymamrotałam, patrząc na niego zdezorientowana.
Powinnaś i możesz! odpowiedział stanowczo, zwracając się do całej załogi. W tym roku Jadwiga Kowalska zrobiła dla nas więcej niż niejedna w całej karierze. Przewróciła naszą farmę na głowę i to na lepsze!
Z sali popłynął aprobaty huk, przeplatany serdecznymi prowokacjami.
Patrzcie, nowa wersja miłość i gołębie zakpił ktoś z księgowości.
Jakub Piotrowski, nasz traktorkowy mistrz i najzagorzalszy fan Jadzi, wykrzyknął:
Czekaj na białego rumaka, Jadźka! Za naszą Jadwigę!
Ktoś podciągnął:
Tylko nie zgaśnie koń w nocy, jak ostatnio po imprezie firmowej!
Śmiech rozbrzmiał echem. Czerwoność w policzkach sięgnęła samej skórki głowy, ale i tak śmiałam się razem ze wszystkimi. Ten hałas, te ostre żarty stały się dla mnie znakiem, iż jestem tu mile widziana.
Spojrzałam wdzięcznie na dyrektora.
To nie koniec mrugnął. Po spotkaniu wpadnij do księgowości. Czeka Cię solidna premia. Na nowe ciuchy!
Powoli wróciłam na miejsce, trzymając w dłoniach cenny voucher. Patrzyłam na obrazek z morzem i nie mogłam uwierzyć, iż to rzeczywistość. Myśl krążyła nieustannie: Boże, naprawdę może przytrafić się mi cud?
Wieczorem, po zakończeniu pracy, siedziałam na werandzie domku, który przydzieliła mi firma. Łagodny wiatr niósł zapach świeżo skoszonej trawy i mleka z wiaderka. Ile się zmieniło w ciągu roku! Jeszcze niedawno wydawało się, iż życie nie ma już nic do zaoferowania.
Dziesięć lat temu byłam absolwentką Wydziału Filologicznego, pełną nadziei i marzeń o wielkiej miejskiej karierze. Hałaśliwe ulice, wykłady, przyjaciele, książki, bezsenne noce. Wtedy pojawił się Paweł przystojny, bystry inżynier, z którym wydawało się, iż znalazłam szczęście.
Z czasem romantyzm zgasł. Najpierw były delikatne sugestie: Nie martw się o pracę, zadbam. Potem przyszły żądania, a w końcu wybuchy. Raz uderzył mnie za rozlane zupy. Płakałam, on przepraszał, ja wybaczałam. To był początek złowrogiego koła.
Wszystko skończyło się pewnej mroźnej zimowej nocy. Po kolejnej kłótni, w szlafroku i kapciach, wybiegłam na ulicę. Wszystko wokół zamieniło się w śnieg, ból i strach. W szpitalu obok mnie stanęła dobra kobieta, Grażyna Andrzejewska, wdowa po zmarłym weteranie. To ona zaproponowała mi przeprowadzkę do wioski Nowe Andrzejki.
Tam rozpoczęłam nowe życie. Pracowałam na farmie, uczyłam się, popełniałam błędy, ale nie poddawałam się. Z czasem stałam się częścią wiejskiej społeczności. Zostałam przyjęta, pokochana, a choćby Jaś z akordeonem i uśmiechem stał się przyjacielem.
Najtrudniejsza była zima, kiedy burza odciął prąd, a w kojcu było lodowato. Musiałam podjąć decyzję, od której zależało całe gospodarstwo: uratować zwierzęta za wszelką cenę. Otworzyłam dom dla nowonarodzonych cieląt, spędziłam noc pośród słomy, mleka i ludzkich dłoni.
Po tym wydarzeniu Witold Szymański postanowił, iż zwykłej premii nie wystarczy zasłużyłam na prawdziwy cud.
Pakowanie na urlop wydawało się baśnią. Próbowałam ubrań przed lustrem, które kupiłam za premię. Czy naprawdę to ja uśmiechnięta, żywa kobieta z iskrą w oczach?
Znajome sugerowały taksówkę do miasta, ale ja, przyzwyczajona do oszczędzania, odmówiłam.
Nic, autobus dowiezie. Taniej i zwyczajniej.
Po drodze autobus nagle zgasł w lesie. Telefon przestał działać. Wyszłam na pobocze z walizką w ręku, czując narastającą panikę. Znowu wszystko się rozpadnie pomyślałam, tłumiąc łzy.
Wtedy zza zakrętu wyłonił się dziwny karet dwa czarne samochody i pomiędzy nimi lśniący terenowy SUV. Zatrzymał się przy mnie. Z okna wysiadł wysoki mężczyzna w kaszmirowym płaszczu. Jego głos był miękki, a jednocześnie pewny:
Czy coś się stało? Dlaczego płaczesz?
Spojrzałam na niego zaskoczona. Nie wiedziałam, iż to spotkanie zmieni mój los.
Wytarłam łzy chusteczką i z trudem opowiedziałam o zepsutym autobusie. Mężczyzna przedstawił się jako Aleksander Wiktorowicz, wysłuchał mnie uważnie, po czym rzekł:
Lecę na południe prywatnym odrzutowcem. jeżeli nie boisz się, mogę Cię podwieźć.
Zamroziłam się. Prywatny odrzutowiec? Brzmiało jak z filmu. Zawahałam się:
Nie wiem, jak Ci podziękować
Wsiadaj uśmiechnął się, otwierając drzwi samochodu.
Po godzinie już siedziałam w wygodnym fotelu przytulnego wnętrza, patrząc w okno na białe chmury pod sobą. Czy to naprawdę się dzieje? Czy naprawdę czeka mnie cud?
Aleksander okazał się prostym i życzliwym człowiekiem. Zamówił kawę i rozmowa potoczyła się lekko, bez przerw.
Przepraszam, iż wtrącam się w prywatne sprawy rzekł, patrząc wprost. Ale ciekawi mnie, dlaczego jako wykształcona kobieta pracuje jako dojarka?
Zaczęłam opowiadać o studiach, o marzeniach o wielkiej karierze, o Pawle, o tym, jak zgubiłam siebie. Mówiłam ostrożnie, nie wchodząc w najgorsze szczegóły, ale dając do zrozumienia, iż przeszłam przez piekło.
Aleksander słuchał uważnie, nie przerywając. W jego oczach nie było litości, tylko szczere współczucie.
Potem podzielił się własną historią:
Wiesz, zazdroszczę Ci. W Nowych Andrzejkach żyją prawdziwi ludzie. Ja natomiast otaczam się maskami, fałszywymi przyjaciółmi, którzy chcą tylko pieniędzy. Dwadzieścia lat temu straciłem najlepszego przyjaciela. adekwatnie to go zdradziłem. Nie miałem odwagi poprosić o wybaczenie. On zniknął, a ja zostałem sam z tą bólem.
Zamilkł, patrząc w okno. Czułam, jak serce mi się ściska ze współczucia. Ja też miałam przyjaciela Grażynę Andrzejewską. Teraz szukam swojego miejsca w życiu pomyślałam.
Musimy się jeszcze spotkać na urlopie powiedział, gdy samolot zaczął zniżać lot. Porozmawiamy dalej.
Pierwsze dni w Mielnie były jak sen. Nakładałam krem od stóp po głowę, a mimo to spłowiałyśmy się na czerwono, jakbyśmy były krabami. Aleksander zauważył, zaśmiał się i, pomimo moich protestów, zanurzył mnie w morzu, twierdząc, iż woda leczy.
Wieczorem siedzieliśmy przy małej restauracji nad brzegiem. Świeciły świece, grała delikatna muzyka, szum morza wypełniał powietrze. Czułam, jak lata napięcia i strachu odpływają z ciała. W końcu mogłam się w końcu rozluźnić.
Unikam ludzi, bo kiedyś zdradziłem przyjaciela, który mi ufał najbardziej wyznał Aleksander. To była impreza studencka, drobna pomyłka, a przyjaźń pękła. Nie powiedział nic, po prostu odjechał, zerwał wszystkie więzi.
Masz jego zdjęcie? zapytałam nieśmiało.
Wyciągnął stare zdjęcie z portfela. Na nim dwaj młodzi chłopcy przytulają się przed akademikiem. Jeden z nich przypominał mi Witolda Szymańskiego.
To Witold? zapytałam drżącym głosem.
Aleksander uniósł brwi:
Tak Witold. Skąd go znasz?
Witold Szymański wyszeptałam. To mój dyrektor.
Powróciłam do domu przemieniona. Gdy SUV Aleksandra zatrzymał się przed moim domkiem, przy furtce stał Jaś z akordeonem i zdecydowanym spojrzeniem.
Jadwigo! Wyjdź za mnie! wykrzyknął bez ceregieli. Pomogę Ci naprawić dach, postawię nowy płot!
Uśmiechnęłam się i dotknęłam go lekko po ramieniu.
Jaś, kochany, dziękuję. Ale chyba nadszedł czas, żebym wybrała własną drogę. Nie gniewaj się.
Aleksander wysiadł z auta. Jaś spojrzał na niego niechętnie, mruknął coś o miastowych drapieżnikach i odszedł, smutno grając na akordeonie.
Aleksander był napięty przed spotkaniem z Witoldem, jak szkolny chłopiec. Chwyciłam go za rękę:
Wszystko będzie dobrze. On jest dobry, wybaczy.
W domu Witold już stał przy stole, parzył herbatę, co jakiś czas podchodził do okna. Wiedział, kogo przywiozłam. Gdy Aleksander wszedł, obaj mężczyźni stanęli naprzeciw siebie, nie mogąc oderwać wzroku. Za ich plecami kryły się dwadzieścia lat bólu, złości i rozłąki.
Pomogłam Aleksandrowi znaleźć pierwsze słowa przeprosin. Potem nie trzeba już było nic mówić. Zrobił krok naprzód i objął Witolda. Najpierw nieporadnie, jakby próbowali poczuć przeszłość, później mocno, prawdziwie. W tym objęciu były łzy, przebaczenie i euforia z ponownego spotkania. Ściana, która przez lata stała między nimi, runęła bez śladu.
Minął rok.
Letni dzień rozświetlił się słońcem. Cała Nowe Andrzejki zebrała się na weselu. Stałam w skromnej białej sukni, szczęśliwa i promienna, obok Aleksandra, który patrzył na mnie jak na cud. Wśród gości Witold Szymański, przytulający przyjaciela, a pod brzozą Jaś energicznie rozciągał smycz akordeonu. Cała wioska tańczyła, świętując narodziny nowej, niezwykłej rodziny pełnej dobroci i miłości.











