Minęły dwa lata. Od tego czasu córka nie napisała ani słowa: Wyrzucona z jej życia, zbliżam się do siedemdziesiątki…

newsempire24.com 6 godzin temu

Minęły dwa lata. Od tamtej pory moja córka nie napisała ani słowa. Wykreśliła mnie ze swojego życia. A ja niedługo skończę 70 lat…

Moja sąsiadka, Danuta Janowska, jest dobrze znana w całej okolicy. Ma 68 lat, mieszka sama. Czasem zaglądam do niej z jakimś ciastkiem do herbaty—tak po prostu, sąsiedzko. To dobra, kulturalna kobieta, zawsze uśmiechnięta, lubi opowiadać o podróżach, które odbyła z nieżyjącym już mężem. O rodzinie mówi cicho. Dopiero przed ostatnimi świętami, gdy jak zwykle przyszłam do niej z małym upominkiem, niespodziewanie postanowiła się otworzyć. Wtedy po raz pierwszy usłyszałam historię, od której do dziś cierpnie mi serce.

Gdy weszłam do mieszkania, Danuta była wyraźnie przygnębiona. zwykle pełna życia, tego wieczoru siedziała cicho, wpatrzona w jeden punkt. Nie dopytywałam, tylko zaparzyłam herbatę, postawiłam ciastka i usiadłam w milczeniu. Długo nie mówiła nic, jakby toczyła wewnętrzną walkę. W końcu westchnęła ciężko:
— Minęły dwa lata… Od tamtej pory ani razu nie zadzwoniła. Żadnej kartki, żadnej wiadomości. Próbowałam dodzwonić się do niej—numer już nie istnieje. Adresu też nie znam…

Na chwilę zamilkła. Wydawało mi się, iż przed jej oczami przewinęły się lata, całe dekady. Nagle, jakby prysła jakaś tama, Danuta zaczęła mówić.

— Mieliśmy szczęśliwą rodzinę. Z Marianem wzięliśmy ślub młodo, ale z dziećmi się nie spieszyliśmy—najpierw chcieliśmy żyć dla siebie. Jego praca pozwalała nam często podróżować. Byliśmy zżyci, dużo się śmialiśmy, kochaliśmy nasz dom, który urządzaliśmy razem. Własnymi rękami zbudował nam gniazdo—przestronne mieszkanie z trzema pokojami w centrum Poznania. Spełnienie jego marzeń…

Gdy urodziła się nasza córka, Kinga, Marian jakby odżył. Nosił ją na rękach, czytał bajki, każdą wolną chwilę spędzał z nią. Patrzyłam na nich i myślałam, iż jestem najszczęśliwszą kobietą na świecie. Ale dziesięć lat temu Marian odszedł. Długo chorował, walczyliśmy do końca, wydając wszystkie oszczędności. A potem… cisza. Pustka. I uczucie, jakby ktoś wyrwał mi kawał serca.

Po śmierci ojca Kinga zaczęła się oddalać. Wynajęła mieszkanie, chciała żyć osobno. Nie protestowałam—dorosła, niech buduje własne życie. Odwiedzała mnie, rozmawiałyśmy, wszystko wydawało się w porządku. Ale dwa lata temu przyszła i powiedziała wprost, iż chce wziąć kredyt hipoteczny i kupić własne mieszkanie.

Westchnęłam i wyjaśniłam: nie mogę jej pomóc. Z oszczędności, które zbierałam z Marianem, prawie nic nie zostało—wszystko poszło na leczenie. Moja emerytura ledwo starcza na rachunki i lekarstwa. Wtedy ona zaproponowała… sprzedaż mieszkania. Mojego mieszkania. „Kupimy ci kawalerkę na obrzeżach, a reszta pójdzie na wkład własny” — powiedziała.

Nie mogłam się na to zgodzić. To nie kwestia pieniędzy—to pamięć. Te ściany, każdy kąt—Marian tworzył je własnymi rękami. Tutaj było całe moje szczęście, moje życie. Jak mogłam to wszystko oddać? Krzyczała, iż ojciec zrobił to dla niej, iż i tak kiedyś to mieszkanie będzie jej, iż jestem egoistką. Próbowałam wytłumaczyć, iż chciałabym, żeby kiedyś po prostu tu przyszła i przypomniała sobie o nas… Ale nie słuchała.

Tamtego dnia zatrzasnęła drzwi i wyszła. Od tamtej pory—cisza. Ani telefonu, ani wizyty, choćby w święta. Później przypadkiem dowiedziałam się od wspólnej znajomej, iż wzięła ten kredyt i teraz pracuje na dwa etaty—wieczny pośpiech, zero życia. Bez rodziny, bez dzieci. choćby koleżanka mówi, iż nie widziała jej od pół roku.

A ja… ja tylko czekam. Codziennie podchodzę do telefonu, wypatruję dzwoniącego numeru. Ale telefon milczy. Nie mogę już choćby dodzwonić się—chyba zmieniła numer. Pewnie nie chce mnie widzieć. Nie chce słyszeć. Myśli, iż ją zdradziłam, nie ustępując wtedy. A ja niedługo skończę 70 lat. Nie wiem, jak długo jeszcze będę mieszkać w tym domu, ile wieczorów spędzę przy oknie, czekając. I nie wiem… co takiego jej zrobiłam…

Idź do oryginalnego materiału