„Minęły dwa lata, a od córki ani słowa: Jestem wymazana z jej życia, a niedługo skończę 70 lat…”

newsempire24.com 20 godzin temu

Minęły dwa lata. Od tamtej pory córka nie napisała ani słowa. Wykreśliła mnie ze swojego życia. A ja niedługo skończę 70 lat…

Moja sąsiadka, Helena Kowalska, jest znana w całej okolicy. Ma 68 lat, mieszka sama. Czasem wpadam do niej z czymś na herbatę – tak, po sąsiedzku. To miła, inteligentna kobieta, zawsze uśmiechnięta, uwielbia opowiadać o podróżach, które odbyła ze zmarłym mężem. Ale o rodzinie mówi rzadko. Dopiero przed ostatnimi świętami, gdy jak zwykle przyszłam z małym upominkiem, niespodziewanie się otworzyła. Wtedy po raz pierwszy usłyszałam historię, od której do dziś serce się ściska.

Gdy weszłam do mieszkania, Helena była wyjątkowo przygnębiona. zwykle pełna życia i energii, tego wieczoru siedziała cicho, wpatrzona w jeden punkt. Nie wypytywałam, po prostu zaparzyłam herbatę, postawiłam ciastka i usiadłam obok. Długo milczała, jakby walczyła sama ze sobą. W końcu westchnęła ciężko:
— Minęły dwa lata… Od tamtej pory ani razu nie zadzwoniła. Żadnej kartki, żadnego SMS-a. Próbowałam się dodzwonić – numer już nie istnieje. choćby nie wiem, gdzie teraz mieszka…

Na chwilę się zatrzymała. Wyglądało, jakby przed jej oczami przewinęły się lata, dekady. Nagle, jakby pękła jakaś tama, Helena zaczęła mówić.

— Mieliśmy szczęśliwą rodzinę. Z Wojtkiem wzięliśmy ślub młodo, ale z dziećmi nie śpieszyliśmy się – najpierw chcieliśmy pobyć tylko we dwoje. Jego praca pozwalała nam często podróżować. Byliśmy zgrani, śmialiśmy się dużo, kochaliśmy nasz dom, który urządzaliśmy razem. Własnymi rękami zbudował nam gniazdo – przestronne mieszkanie w centrum Krakowa. Spełnienie jego marzeń…

Gdy urodziła się nasza córka, Kinga, Wojtek jakby odżył. Nosił ją na rękach, czytał bajki, każdą wolną chwilę spędzał z nią. Patrzyłam na nich i myślałam, iż jestem najszczęśliwszą kobietą na świecie. Ale dziesięć lat temu Wojtka zabrakło. Długo chorował, walczyliśmy do końca, wydaliśmy wszystkie oszczędności. A potem… cisza. Pustka. I wrażenie, jakby ktoś wyrwał kawałek serca.

Po śmierci ojca Kinga zaczęła się oddalać. Wynajęła mieszkanie, chciała żyć osobno. Nie protestowałam – dorosła, niech układa sobie życie. Odwiedzała mnie, rozmawiałyśmy, wszystko było w porządku. Ale dwa lata temu przyszła i bez ogródek oznajmiła, iż bierze kredyt i kupuje własne mieszkanie.

Westchnęłam i wyjaśniłam: nie mogę pomóc. Z oszczędności, które zbieraliśmy z Wojtkiem, prawie nic nie zostało – wszystko poszło na leczenie. Moja emerytura ledwo starcza na czynsz i leki. Wtedy zaproponowała… sprzedaż mojego mieszkania. Żeby kupić mi kawalerkę na obrzeżach, a resztę dać jej na wkład własny.

Nie mogłam się na to zgodzić. To nie kwestia pieniędzy – to kwestia pamięci. Te ściany, każdy kąt – Wojtek robił to własnymi rękami. Tu przecież minęło całe moje szczęście, całe życie. Jak mogę to wszystko oddać? Krzyczała, iż ojciec robił to dla niej, iż i tak kiedyś mieszkanie będzie jej, iż jestem egoistką. Próbowałam tłumaczyć, iż chciałabym, żeby kiedyś po prostu tu przyszła i nas wspomniała… Ale nie chciała słuchać.

Tamtego dnia zatrzasnęła drzwi i wyszła. Od tamtej pory – cisza. Ani telefonu, ani odwiedzin, choćby na święta. Potem przypadkiem dowiedziałam się od znajomej, iż jednak wzięła ten kredyt i teraz zapracowuje się – dwie prace, wieczny pośpiech. Nie ma rodziny, nie ma dzieci. choćby przyjaciółka mówi, iż nie widziała jej od pół roku.

A ja… ja po prostu czekam. Codziennie podchodzę do telefonu, licząc, iż zadzwoni. Ale telefon milczy. I już choćby nie mogę się dodzwonić – pewnie zmieniła numer. Chyba nie chce mnie widzieć. Nie chce słyszeć. Myśli, iż ją zdradziłam, nie ustępując wtedy. Ale ja już niedługo stuknie mi 70. Nie wiem, ile jeszcze pociągnę w tym mieszkaniu, ile wieczorów spędzę wpatrzona w okno z nadzieją. I nie wiem, czym tak ją obraziłam…

Idź do oryginalnego materiału