Miłość zapukała do moich drzwi…
Ania wyjechała ze wsi do miasta i dostała się na studia. Po wiejskiej szkole nauka nie była łatwa, ale siedziała całymi dniami nad książkami, żeby zdać sesję i nie stracić stypendium. Mama mogła pomóc jej tylko paczkami z jedzeniem.
Gdy zaczęła pracować, sama wysyłała mamie pieniądze. Każdy urlop spędzała na wsi. O morzu oczywiście marzyła, ale wszystkim mówiła, iż na wsi jest taki świeży powietrz, las i rzeczka, iż żadne południe nie jest potrzebne.
— Aniu, a kiedy zamąż pójdziesz? Nikogo ci się nie podoba? Chyba nie doczekam się wnuków… — wzdychała mama.
— Nie martw się, mamo, wyjdę — odganiała się Ania, ale te rozmowy o zamążpójściu już ją męczyły. Każdy na wsi pytał ją przede wszystkim o ślub.
Chłopaków Ania miała, i miłość też, ale nikt jej nie poprosił o rękę.
Pracowała w redakcji gazety. Kończył się dzień pracy, a za oknem lało jak z cebra. Deszcz zdawał się nieco cichnąć. Ania narzuciła płaszcz, przygotowała parasol i wybiegła na ulicę. Ale gdy tylko wyszła, deszcz nasilił się jeszcze bardziej. Stanęła pod daszkiem nad wejściem do budynku, patrząc, jak samochody przelatują obok, rozbryzgując kałuże.
Ciężkie krople rozbijały się o mokry asfalt, bryzgi sięgały jej butów. Przytuliła się do ściany, marznąc. Terenówka zwolniła przed wielką kałużą, żeby jej nie ochlapać, a potem w ogóle się zatrzymała.
— Dziewczyno, wsiadaj. choćby jeżeli przestanie lać, na drogach jest potop — krzyknął przez otwarte okno młody mężczyzna.
I Ania wsiadła. Pół roku później jej wybawca oświadczył się. Nie żeby zakochała się bez pamięci, ale czas był iść za mąż, a z Markiem było spokojnie i bezpiecznie. Zamieszkali z jego matką w dużej kawalerce w centrum miasta.
Matka Marka od razu jej nie polubiła.
— Nie licz, moja droga, iż dostaniesz nasze mieszkanie. To ci się nie uda — powiedziała od razu.
— Nie wypada chodzić cały dzień w szlafroku. To tylko do łazienki. A jeżeli ktoś przyjdzie? Przebierz się natychmiast — rozkazywała teściowa.
I Ania się przebierała. Sprzątanie czy gotowanie w eleganckich sukienkach było niewygodne. Sama Halina Stanisławowa ubierała się, jakby na bal.
W końcu nie znalazły wspólnego języka. Pewnego dnia Ania usłyszała, jak teściowa namawia syna do rozwodu, póki nie ma dzieci. Płacząc, powiedziała Markowi, iż mama ma rację, lepiej się rozstać. Zaczęła pakować swoje rzeczy.
Marek jej nie wypuścił. Następnego dnia wynajął mieszkanie i wyprowadzili się od matki. Życie się ułożyło. Może Halina przez cały czas truła synowi głowę, ale tylko przez telefon. A Marek nic nie mówił żonie. Oszczędzali, żeby w końcu kupić własne mieszkanie.
Pewnej niedzieli pojechali nad jezioro z przyjaciółmi. GrilAnia spojrzała na Marka, który spokojnie prowadził samochód przez jesienną słotę, i wiedziała, iż tym razem los jej nie zawiedzie, bo prawdziwa miłość nie potrzebuje słów, by być pewną jak kamień węgielny ich wspólnego domu.