Siedział przy kuchennym stole, powoli sącząc zupę. Jego twarz była spokojna, prawie obojętna. A ona stała naprzeciwko, głos jej drżał, urywał się, słowa wypadały jak grad. Nie, to nie była złość. To było zmęczenie. To niepokój. To ten ból, który gromadził się miesiącami, a teraz wybuchał na zewnątrz, bez litości, bez upiększeń.
Oskarżała go, iż oddał pieniądze znowu temu koledze — temu samemu, który nigdy się nie spieszy z oddawaniem. „Dla wszystkich jesteś dobry, a w domu dziury w budżecie. Kredyt wisiał, córka studiuje na płatnej uczelni, mama potrzebuje remontu, a kto, jeżeli nie my?” — rzucała, nie czekając na odpowiedź. Wspomniała także dywan, który wciąż nie trafił do pralni, i lampę, która od tygodnia stoi w pudełku. Wszystko to — jak drobny deszcz, kropla po kropli. A jednak — nie złość. Tylko nerwy. Jak zwykle.
A on pił zupę. W milczeniu. Przywykł. Wiedział: pokrzyczy — i ucichnie. Tak już bywało.
Wrócił do domu na obiad — taniej i żołądkowi lżej. Domowa zupa — niemal lekarstwo. Wzięła wolne, była u dentysty, zdążyła ugotować. Wszystko zwyczajne. Wszystko w kółko.
Ale nagle coś się zmieniło. Zamilkła. Zatrzymała się. Spojrzała na niego inaczej — jakby pierwszy raz od lat. Postarzał. Zniknęły te złote loczki, została łysina, lśniąca pod światłem lampy. Zmarszczki na szyi, zgarbione ramiona, przygaszone oczy. Siedzi. Je. Milczy. Połyka nie tylko zupę, ale i życie.
Na nim — ślad czasu. Wszystkich trosk, nieprzespanych nocy, niewypowiedzianego bólu. Życie nie oszczędza — zabiera młodość, lekkość, śmiech. A zostawia zmęczenie. I talerz zupy.
A kiedyś był jej chłopakiem. Ten, który przynosił bzy, grał na gitarze, śpiewał przy ognisku, kręcił ją na asfalcie, całował w skroń, śmiał się głośno jak dzieciak. Oglądali filmy wtuleni w siebie, włóczyli się po wieczornym parku, trzymając się za ręce… A teraz? On — siwy, zgarbony, cichy. A ona? Krzyczy. Jak obca.
I wtedy coś ścisnęło. Gdzieś głęboko, za mostkiem. Właśnie zobaczyła nie męża — a swojego chłopca. Tego, z którym się śmiała, na którego czekała, któremu pisała karteczki z serduszkami.
Podeszła. Przytuliła go od tyłu. Przywarła policzkiem do jego pleców. W milczeniu.
Odłożył łyżkę. Delikatnie wziął jej dłoni w swoje. Pocałował. I tyle. To wystarczyło.
Bo takie właśnie chwile trzymają nas na tym świecie. Gdzie chłopiec i dziewczyna — choć z siwizną na skroniach — znów biorą się za ręce. I idą dalej. Razem. Przez codzienność, zmęczenie, przez długi i lampy, przez urazy i ciszę.
Bo miłość — jest tutaj. W tej kuchni. W tej zupie. W tych spojrzeniach. W milczeniu. W przyzwyczajeniu bycia blisko.
Jeśli ona jest — można żyć. Można iść naprzód. Razem. Trzymając się za ręce, by nie porwał ich wiatr czasu. Ten sam, który zabiera wszystkich. Prędzej czy później.
Ale póki co… niech będzie zupa. Niech będą dłonie. Niech będzie miłość.