Miesiące później Stanisław stał się nieodłączną częścią domu Anny. Razem sadzili kwiaty, gotowali, a Borys co wieczór układał się u jego stóp. Smutek nie zniknął całkowicie, ale stał się lżejszy. Znośniejszy.
Stanisław siedział na zmarzniętej ławce w cichym parku na obrzeżach Poznania. Lodowaty wiatr ciął go po twarzy, a śnieg opadał powoli, jak popiół z nigdy niegasnącego ognia. Dłonie schował pod zniszczoną kurtką, a dusza była w strzępach. Nie rozumiał, jak doszło do tego punktu. Nie tej nocy. Nie w taki sposób.
Kilka godzin wcześniej był jeszcze w swoim własnym domu. W swoim. Tym, który sam postawił dekady temu, cegła po cegle, podczas gdy jego żona gotowała w kuchni gorącą zupę, a syn bawił się drewnianymi klockami. Wszystko to przestało istnieć.
Teraz na ścianach wisiały obrazy, których nie poznawał, zapachy były obce, a chłód nie pochodził tylko z zimy, ale też z przejmujących spojrzeń, które wbijały się w niego jak noże.
Tato, Magda i ja radzimy sobie dobrze, ale ty nie możesz tu dłużej zostać powiedział jego syn, Krzysztof, bez śladu wyrzutów w głosie. Nie jesteś młody. Powinieneś poszukać domu opieki. Albo czegoś małego. Z twoją emeryturą możesz żyć spokojnie.
Ale to mój dom wyjąkał Stanisław, czując, jak serce spada mu do stóp.
Przecież mi go przekazałeś odparł Krzysztof, jakby mówił o przelewie bankowym. To jest w papierach. Prawnie już nie twój.
I tyle.
Stanisław nie krzyczał. Nie płakał. Tylko skinął głową w milczeniu, jak dziecko skarcone za coś, czego nie rozumie. Zebrał swój płaszcz, starą czapkę i małą torbę z resztką dobytku. Wyszedł, nie oglądając się za siebie, wiedząc głęboko, iż to także koniec czegoś znacznie większego jego rodziny.
Teraz był tu, zdrętwiały, z duszą zamarzniętą na kość. Nie wiedział nawet, która godzina. Park był pusty. Nikt nie spaceruje, gdy mróz wżera się w kości. A jednak on wciąż tu siedział, jakby czekał, aż śnieg całkiem go przykryje i sprawi, iż zniknie.
Wtedy to poczuł.
Lekkie, ciepłe muśnięcie.
Otworzył oczy i ujrzał przed sobą psa. Ogromnego owczarka niemieckiego, z sierścią pokrytą śniegiem i ciemnymi oczami, które zdawały się rozumieć więcej, niż powinny.
Zwierzę wpatrywało się w niego. Nie zaszczekało. Nie odeszło. Tylko delikatnie dotknęło jego dłoni pyskiem, z czułością, która rozbrajała.
Skąd się tu wziąłeś, przyjacielu? wyszeptał Stanisław drżącym głosem.
Pies merdnął ogonem, zawrócił i przeszedł kilka kroków. Potem zatrzymał się, spojrzał na niego, jakby mówił: *Chodź za mną*.
I Stanisław poszedł.
Bo nie miał już nic do stracenia.
Szli przez kilkanaście minut. Pies nie oddalał się zbytnio, co chwilę oglądając się, by upewnić się, iż Stanisław nadąża. Minęli ciche zaułki, zgaszone latarnie, domy, w których ciepło rodzinnego ogniska wydawało się nieosiągalnym luksusem.
Aż w końcu dotarli do niewielkiego domu z drewnianym płotem i ciepłym światłem na werandzie. Zanim Stanisław zdołał zareagować, drzwi się otworzyły.
Kobieta, około sześćdziesiątki, z włosami upiętymi w kok i grubym szalem na ramionach, stanęła w progu.
Borys! Znowu uciekłeś, ty łobuzie! zawołała na widok psa. I kogo tym razem przyprowadziłeś?
Urwała, widząc Stanisława zgarbionego, z zaczerwienioną od mrozu twarzą i sinymi wargami.
Jezu Maryjo! Zamarz












