Mam swoją małą mieszkankę — przytulną, z kwiatami na parapecie i starym fotelikiem, który uwielbiam. Po ślubie razem z Jakubem postanowiliśmy tu zamieszkać, i myślałam, iż to będzie nasz mały raj. Ale nie minęły choćby dwa miesiące, a mój mąż zaczął narzekać, iż ma daleko do pracy. Najpierw myślałam, iż jest po prostu zmęczony, ale teraz te utyskiwania słyszę codziennie i już nie wiem, jak reagować. Czy powinnam ustąpić i się wyprowadzić, czy trwać przy swoim, bo to mój dom, moja twierdza. Jedno wiem na pewno: jego jęczenie zaczyna mnie męczyć i boję się, iż to dopiero początek naszych problemów.
Z Jakubem wzięliśmy ślub pół roku temu. Przed ślubem mieszkał z rodzicami na drugim końcu miasta, a ja — w swoim mieszkaniu, które kupiłam z pomocą rodziców i kredytu. Mieszkanie nieduże, kawalerka, ale dla dwojga całkiem przytulne. Włożyłam w nie całą duszę: pomalowałam ściany na ciepły beż, powiesiłam zasłony, które sama wybrałam, ustawiłam półki z książkami. Gdy zdecydowaliśmy, gdzie zamieszkamy po ślubie, zaproponowałam swoje mieszkanie. Jakub się zgodził: „Zosiu, twój dom jest bliżej centrum, a swoja działka — to super”. Byłam szczęśliwa, wyobrażałam sobie, jak razem gotujemy kolacje, oglądamy filmy, snujemy plany. Ale chyba moje marzenia były zbyt różowe.
Pierwsze tygodnie były w porządku. Jakub pomagał z remontem, razem kupiliśmy nową kanapę, żartowaliśmy nawet, iż nasze mieszkanie to gniazdko dla dwojga. Ale potem zaczął wracać z pracy pochmurny jak listopadowe niebo. „Zosiu — mówi — dziś jechałem półtorej godziny, korki koszmarne”. Jego biuro jest na obrzeżach miasta, i od naszego mieszkania to faktycznie około godziny drogi, a bywa, iż i więcej, jeżeli są korki. Współczułam, proponowałam wyjeżdżać wcześniej albo szukać krótszych tras. Ale go to nie zadowalało. „Nie rozumiesz — mamrotał — codziennie tracę trzy godziny na dojazdy. To nie jest życie”.
Starałam się być wyrozumiała. Mówiłam: „Kubuś, pomyślmy, jak ułatwić ci drogę. Może zmienimy samochód albo spróbujemy carsharingu?”. Ale tylko machał ręką: „Samochód nie pomoże, Zosiu. Trzeba mieszkać bliżej mojej pracy”. Bliżej? Czyli co, proponuje wyprowadzkę? Spytałam wprost, a on skinął głową: „No tak, byłoby łatwiej, gdybyśmy wynajęli coś koło biura”. Mało się nie zakrztusiłam kawą. Wynająć? A moje mieszkanie? Mój dom, za który płaciłam pięć lat kredytu, który urządzałam z taką miłością? Po prostu go zostawić i przenieść się na drugi koniec miasta, bo jemu niewygodnie?
Próbowałam tłumaczyć, iż to mieszkanie to dla mnie nie tylko cztery ściany. To mój pierwszy poważny krok, moja niezależność. Jestem z niego dumna, choćby jeżeli jest małe i nie w najmodniejszej dzielnicy. Ale Jakub patrzył na mnie jak na dziecko i mówił: „Zosiu, to tylko mieszkanie. Możemy je wynająć i żyć tam, gdzie mi będzie wygodniej”. Wygodniej jemu! A co ze mną? Mnie, nawiasem mówiąc, stąd do pracy dwadzieścia minut piechotą. I kocham tę dzielnicę — jest park, gdzie spaceruję, kawiarnia, w której piję kawę z koleżankami, sąsiadka, która przynosi mi pierogi. Dlaczego mam to wszystko rzucić?
Sytuacja robi się coraz bardziej napięta. Teraz Jakub narzeka nie tylko na dojazdy, ale na wszystko. To mu ciasno w kawalerce, to hałasują sąsiedzi z góry, to „tu śmierdzi starym domem”. Starym? To blok z wielkiej płyty, ma trzydzieści lat, a ja dopiero co zrobiłam remont! Zaczęłam podejrzewać, iż nie chodzi tylko o drogę. Może po prostu nie chce żyć w moim domu, bo to „moje”? Spytałam kiedyś: „Kubuś, gdybyśmy mieszkali u twoich rodziców, też byś tak marudził?”. Zawahał się, ale w końcu mruknął: „Tam też daleko, ale przynajmniej jest przestronniej”. Przestronniej? Czyli moje mieszkanie mu nie pasuje?
Porozmawiałam z mamą, licząc na radę. Wysłuchała i powiedziała: „Zosiu, małżeństwo to kompromis. jeżeli on tak bardzo cierpi, pomyślcie, jak znaleźć złoty środek”. Ale jaki środek? Wynająć moje mieszkanie i zaprowadzić się tam, gdzie jemu wygodnie? Zostać tu i słuchać jego narzekań? Zaproponowałam alternatywę: niech Jakub poszuka pracy bliżej nas. W końcu jest inżynierem, ofert nie brakuje. Ale tylko prychnął: „Co ty, jestem w tej firmie od dziesięciu lat, nie zamierzam wszystkiego rzucać”. A ja niby mam rzucić swój dom?
Teraz stoję w miejscu. Część mnie chce się upierać — to moje mieszkanie, mam prawo żyć tam, gdzie czuję się dobrze. Ale druga część boi się, iż to zniszczy nasze małżeństwo. Kocham Jakuba, nie chcę się z nim kłócić, ale jego utyskiwania doprowadzają mnie do szału. Zaczynam czuć się winna, jakbym to ja go skazywała na udrękę. Ale potem myślę: dlaczego mam rezygnować z tego, co moje? Wiedział, gdzie będziemy mieszkać, gdy się zgadzał. Dlaczego teraz ja mam wszystko zmieniać?
Dałam sobie czas do końca miesiąca na decyzję. Może spróbujemy wynająć coś w połowie drogi między jego pracą a moją? Ale myśl, iż moje mieszkanie będzie stało puste albo z obcymi ludźmi, rozrywa mi serce. A może Jakub w końcu opamięta się i przestanie marudzić? Nie wiem. Na razie staram się nie wybuchać, gdy znowu zaczyna swoje o korkach. Ale jedno wiem: to mój dom i nie chcę go tracić. choćby dla miłości. A może miłość to właśnie to, iż nie trzeba wybierać?