Mam swoje niewielkie mieszkanie — przytulne, z kwiatami na parapecie i starym foteliem, który uwielbiam. Po ślubie z Krzysztofem postanowiliśmy zamieszkać właśnie tutaj, myślałam, iż to będzie nasz mały raj. Jednak minęły zaledwie dwa miesiące, a mój mąż zaczął narzekać, iż ma daleko do pracy. Z początku sądziłam, iż jest po prostu zmęczony, ale teraz te jęki pojawiają się codziennie i już nie wiem, jak reagować. Czy mam ustąpić i się wyprowadzić, czy trwać przy swoim, bo to mój dom, moja twierdza. Ale jedno wiem na pewno: jego marudzenie zaczyna mnie doprowadzać do szału i obawiam się, iż to dopiero początek naszych problemów.
Pobraliśmy się pół roku temu. Przed ślubem Krzysztof mieszkał z rodzicami na drugim końcu Warszawy, a ja — w swoim mieszkaniu, które kupiłam dzięki pomocy rodziców i kredytowi. Mieszkanie jest małe, jednopokojowe, ale dla dwojga całkiem wygodne. Włożyłam w nie serce: pomalowałam ściany na ciepły beż, powiesiłam firanki, które sama wybrałam, ustawiłam półki z książkami. Gdy zdecydowaliśmy, gdzie zamieszkamy po ślubie, zaproponowałam swoje mieszkanie. Krzysztof się zgodził: „Kinga, twój dom jest bliżej centrum, a swoja przestrzeń to świetna sprawa”. Byłam szczęśliwa, wyobrażałam sobie, jak razem gotujemy kolacje, oglądamy filmy, snujemy plany. Ale okazało się, iż moje marzenia były zbyt różowe.
Pierwsze tygodnie były spokojne. Krzysztof pomagał w remoncie, razem kupiliśmy nową kanapę, choćby żartowaliśmy, iż nasze mieszkanie to gniazdko dla dwojga. Potem jednak zaczął wracać z pracy coraz bardziej ponury. „Kinga — mówił — dziś jechałem półtorej godziny, korki okropne”. Jego biuro znajduje się na obrzeżach miasta, a z naszego mieszkania faktycznie jest tam ponad godzinę drogi, czasem więcej, jeżeli są korki. Współczułam, proponowałam wyjeżdżać wcześniej albo szukać krótszych tras. Ale to go nie satysfakcjonowało. „Nie rozumiesz — mruczał — tracę trzy godziny dziennie na dojazdy. To nie jest życie”.
Starałam się być wyrozumiała. Mówiłam: „Krzysiu, pomyślmy, jak ułatwić ci drogę. Może zmienimy samochód albo spróbujemy carsharingu?”. Ale tylko machał ręką: „Samochód nie pomoże, Kinga. Trzeba mieszkać bliżej mojej pracy”. Bliżej? Czy on proponuje przeprowadzkę? Spytałam wprost, a on tylko skinął głową: „No tak, byłoby łatwiej, gdybyśmy wynajęli coś koło biura”. Omal się nie zakrztusiłam herbatą. Wynająć? A co z moim mieszkaniem? Z moim domem, za który płaciłam pięć lat kredytu, który urządziłam z taką miłością? Po prostu zostawić to wszystko i przenieść się na drugi koniec miasta, bo jemu niewygodnie?
Próbowałam wytłumaczyć, iż to mieszkanie to dla mnie nie tylko ściany. To mój pierwszy poważny krok, moja niezależność. Jestem z niego dumna, choćby jeżeli jest małe i nie w najmodniejszej dzielnicy. Ale Krzysztof patrzył na mnie jak na dziecko i mówił: „Kinga, to tylko mieszkanie. Możemy je wynająć i żyć tam, gdzie będzie mi wygodniej”. Wygodniej jemu! A co ze mną? Mnie stąd do pracy jest dwadzieścia minut spacerem. Kocham tę dzielnicę — jest park, w którym spaceruję, kawiarnia, gdzie spotykam się z przyjaciółkami, sąsiadka, która częstuje mnie ciastem. Dlaczego mam to wszystko porzucić?
Sytuacja staje się coraz trudniejsza. Teraz Krzysztof narzeka nie tylko na dojazdy, ale na wszystko. To za ciasno w jednopokojowym, to hałasują sąsiedzi z góry, to „tu śmierdzi starym budynkiem”. Starym? To blok, który ma trzydzieści lat, a ja dopiero co zrobiłam remont! Zaczęłam podejrzewać, iż nie chodzi tylko o drogę. Może po prostu nie chce mieszkać w moim domu, bo to „moje”? Spytałam kiedyś: „Krzysiu, gdybyśmy mieszkali u twoich rodziców, też byś tak narzekał?”. Zawahał się, w końcu burknął: „Tam też daleko, ale przynajmniej jest przestronniej”. Przestronniej? Więc moje mieszkanie mu nie pasuje?
Porozmawiałam z mamą, licząc na radę. Wysłuchała i powiedziała: „Kinga, małżeństwo to kompromis. jeżeli on tak cierpi, pomyślcie, jak znaleźć złoty środek”. Ale jaki środek? Wynająć moje mieszkanie i przeprowadzić się tam, gdzie jemu wygodnie? Czy zostać tutaj, słuchając jego narzekań? Zaproponowałam inną opcję: niech Krzysztof poszuka pracy bliżej nas. W końcu jest inżynierem, ofert nie brakuje. Ale tylko prychnął: „Co ty, pracuję w tej firmie dziesięć lat, nie zamierzam tego rzucać”. A ja mam porzucić swój dom?
Teraz stoję w miejscu. Część mnie chce się upierać — to moje mieszkanie, mam prawo żyć tam, gdzie czuję się dobrze. Ale boję się, iż to zniszczy nasz związek. Kocham Krzysztofa, nie chcę się z nim kłócić, ale jego narzekania doprowadzają mnie do skraju wytrzymałości. Czuję się winna, jakbym to ja zmuszała go do cierpienia. A potem myślę: dlaczego mam poświęcać swoje szczęście? Wiedział, gdzie będziemy mieszkać, kiedy się zgadzał. Dlaczego teraz ja mam wszystko zmieniać?
Dałam sobie czas do końca miesiąca na decyzję. Może wynajmiemy coś w połowie drogi między jego pracą a moją? Ale sama myśl, iż moje mieszkanie stałoby się puste albo wynajęte obcym, rozrywa mi serce. A może Krzysztof w końcu opamięta się i przestanie marudzić? Nie wiem. Na razie staram się nie wybuchać, gdy znów zaczyna swoją litanię o korkach. Ale jedno jest pewne: to mój dom i nie chcę go tracić. choćby przez miłość. A może prawdziwa miłość to taka, w której nie musisz wybierać?