Mierzył mnie krytyką pod maską troski — aż do rozwodu.

newskey24.com 19 godzin temu

Na początku myślałam, iż to ze mną coś nie tak. Że jestem jakaś nieodpowiednia – niezgrabna, niefeministyczna, nieporadna. A on… on tylko to zauważał, troszczył się, chciał, żebym się poprawiła. Ale po dwóch latach nagle jakby mi łuski spadły z oczu: zrozumiałam, iż problem wcale nie we mnie. To on, mój własny mąż, każdego dnia jak z lupą w ręku szukał, do czego się przyczepić. I robił to rzekomo „dla mojego dobra”.

Twierdził, iż wszystkie te uwagi mówi mi dla mojego szczęścia. Bo jeżeli nie on, to ktoś inny na pewno wskaże mi moje wady, tylko iż wtedy będzie mnie to boleć znacznie bardziej. A on – jako osoba bliska – mówi to z troski. Wygodna teoria, prawda?

Pierwszą jego „radą” był mój chód – podobno niezdarny, a postawa pozostawiała wiele do życzenia. Powiedział to niby żartem, z uśmiechem. Ale ja – wrażliwa dusza – złapałam się na to jak przysłowiowy pies na kość. Zaczęłam szukać sposobów, by się poprawić: zapisałam się na basen, potem na tańce towarzyskie. Wszystko po to, żeby stać się bardziej zgrabna. Wydawało mi się to ważne.

Minęły miesiące, zaczęłam widzieć efekty, choćby koledzy z pracy mówili, iż wyglądam, jakbym rozkwitła. A on? Zbył to obojętnym kiwnięciem głowy. „No, brawo. Kontynuuj.” Zero uznania, zero ciepła, jakby to była jego zasługa.

Potem znalazł nowy „problem”: mój głos. „Za wysoki”, „drapie w uszach”, „jak u nauczycielki z podstawówki”. I znów – niby żartem, z lekko ironicznym uśmieszkiem. A mnie to bolało. Zaczęłam unikać rozmów przez telefon, mówić ciszej do znajomych. W końcu zapisałam się na lekcje śpiewu, żeby „poprawić” głos. Nauczycielka tylko wzruszyła ramionami: „Dziewczyno, masz zupełnie normalny głos. Kto ci taką bzdurę wmówił?” Ale ja już wierzyłam, iż to ze mną coś nie tak. Każde jego słowo brałam za dobrą monetę.

Potem poszło z górki: moje policzki „za pulchne”, makijaż „tandetny”, choć ledwo dotykam kosmetyków. Narzekał na wszystko: jak gotuję, jak składam pranie, jak się śmieję… Wszystko w tej kobiecie, którą rzekomo „kochał”, było powodem do krytyki. Kiedy spróbowałam z nim porozmawiać, zapytałam wprost, czy przypadkiem nie chce odejść, strasznie się obraził: „Jak możesz! Przecież ja tylko chcę twojego dobra!”

Ale wiecie co? choćby moi wrogowie nie mówili o mnie tyle złego, co człowiek, który nazywał się moim mężem. A kiedy pewnego dnia odwróciłam kota ogonem i zauważyłam, iż sam przytył i mógłby pomyśleć o sobie – zaniemówił, skamieniał, a potem syknął: „Tego się po tobie nie spodziewałem.”

I wtedy zrozumiałam: on chce tylko jednego – pokornej ofiary, wiecznie wdzięcznej, iż ktoś w ogóle zechciał pokochać taką „niedoskonałą”. A ja ofiarą nie jestem. Nie chcę się już poprawiać, przepraszać, dopasowywać do jego standardów. Chcę żyć. Oddychać.

Złożyłam pozew o rozwód. On do dziś chodzi naburmuszony, ani słowa. Ale to już nie ma znaczenia. Ważne, iż znów czuję, iż mogę być sobą. I to mi wystarczy.

Idź do oryginalnego materiału