— Nie chcemy tu dłużej mieszkać, synu. Wracamy do domu. Nie mamy już siły — rodzice zrezygnowali z miejskiego luksusu dla swojej wsi.
— Twoi rodzice oszaleli, Krzysztof? Każdy by marzył o takim życiu! Czteropokojowe mieszkanie, jedzenie zawsze pod ręką, wszystko na wyciągnięcie dłoni. A im wciąż coś nie pasuje! — zirytowana wyrzuciła z siebie Kinga, jego żona.
— Uważaj, jak mówisz, Kinga — warknął Krzysztof, marszcząc brwi.
— Ale to prawda! Nie chcą nauczyć się obsługiwać sprzętów, nie wychodzą na zewnątrz, ciągle są niezadowoleni. Dlaczego nie potrafią być po prostu wdzięczni?
Krzysztof milczał. Sam nie wiedział, co się stało. Rodzice naprawdę się zmienili. Kiedyś energiczni, uśmiechnięci — teraz snuli się po mieszkaniu jak cienie. Zabrał ich do miasta, wyrwał z zapadłej wioski, kupił im wszystko, co najlepsze — i co? Smutek w ich oczach i cisza. Czyżby się pomylił?
Przeprowadzkę ze wsi długo odkładali. Krzysztof namawiał, obiecywał złote góry. Rodzice nie sprzedali domu — nie było takiej potrzeby, syn miał pieniądze. W końcu się przenieśli, ale ich dusze zostały w tej chacie pod starymi brzozami.
Mieczysław i Bronisława nigdy nie przywykli do nowego miejsca. Brakowało im gwarnego podwórka, sąsiadów wpadających „na herbatę”, ogródka, zapachu ziemi po deszczu. Tutaj — obce twarze, zamknięte drzwi, pędzące samochody i wieczny pośpiech. choćby auto, które Krzysztof podarował ojcu, tamten bał się prowadzić — za dużo znaków, skrętów, nieznanych ulic.
— Jak tam nasi sąsiedzi? — westchnęła Bronisława. — Na pewno w tym roku ogórki się udały, tyle deszczu było… A ja choćby malinowego dżemu nie zrobiłam.
— Przestań, serce mi ściskasz… — szepnął Mieczysław, ocierając łzy. — Co noc śnię o naszym domu. Wszystko tam znajome. A tu… tu jesteśmy obcy.
— Nie chcieliśmy cię zranić, synku. Wiemy, iż się starałeś… Ale to nie dla nas. Nie możemy tu żyć.
— A ty kiedy ostatnio go widziałeś? — spytał Mieczysław. — Przecież to tylko przez drogę, a czasu zajrzeć nie ma. A twoja Kinga tylko oczy przewraca, jak opowiadam jej o nawozach…
W tej chwili Krzysztof wszedł do domu. Niósł torby z zakupami, jakieś paczki. Zobaczył ich spojrzenia i zrozumiał — czas mówić otwarcie.
— Mamo, tato, co się dzieje?
— Synu… wracamy — cicho powiedział Mieczysław. — Do domu. Nie mamy już siły tu zostać. Jest nam ciężko. Jesteśmy tu obcy. Tam mamy dom, ziemię, brzozę w podwórku. Tu jest pięknie, wygodnie… ale dusza nie tęskni.
Krzysztof milczał. Patrzył na rodziców, na ich zmęczone twarze, na dłonie przyzwyczajone do ziemi, do prostej pracy. Nie rozumiał — jak można odrzucić wszystko, co dla nich zrobił? Ale nie sprzeciwił się.
— Dobrze. Za tydzień pomogę wam się spakować. Wasza decyzja — szanuję.
— A jutro? — nieśmiało zapytała Bronisława. — Może jutro znajdziesz czas?
— Jutro, to jutro — skinął syn.
Nie potrafił ich do końca zrozumieć. On sam w tej wsi się dusił. A oni, przeciwnie, tam oddychali pełną piersią. Czyżby naprawdę dom to nie ściany i wygody, ale wspomnienia, zapachy, cisza i śpiew ptaków?
Mieczysław i Bronisława ożyli jeszcze tego wieczoru. Pakowali rzeczy z uśmiechami, marzyli, jak posadzą marchewki, kogo pierwsze zaproszą. Całą noc pili herbatę i szeptali, jak za młodych lat.
I wtedy Krzysztof zrozumiał: czasem miłość to nie mieszkania i sprzęty, ale pozwolenie rodzicom wrócić tam, gdzie bije ich serce. Bo dom to nie adres. Dom to miejsce, gdzie cię kochają i czekają.