To była moja pierwsza wizyta w Stanach Zjednoczonych. Pierwsza transatlantycka podróż, pierwszy kontakt z miejscem, które przez lata żyło w mojej wyobraźni bardziej niż na mapie. Lecąc do Chicago, byłam podekscytowana – trochę jak dziecko, które wchodzi do lunaparku z nadzieją, iż wszystko będzie błyszczeć. Ale też z pewną ostrożnością. Bo co, jeżeli to wszystko okaże się przerysowane, zimne, obce?
A potem wysiadłam z samolotu i trafiłam do miasta, które... pachnie. Miasta, które mówi. Nie jednym głosem, ale wieloma – czasem donośnymi, czasem cichymi.
Chicago od początku przytłaczało skalą, ale robiło to z klasą. Wieżowce, zamiast straszyć – imponowały. Różnorodność stylów zaskakująco pasowała do siebie. Ludzie na ulicach, zamiast ignorować – uśmiechali się. Może nie mówili "dzień dobry", ale ich spojrzenia mówiły: "jesteś tu mile widziana".
Wzięłam udział w Paradzie 3 Maja. W centrum amerykańskiego miasta czułam się jak w centrum polskości – tylko w innej wersji. Wersji, która przeszła przez ocean, przez historie przodków, przez tęsknotę, ale nie zatraciła barw.
Transparenty, flagi, ludzie z biało-czerwonymi wstążkami – starsi, młodsi, całe rodziny. Choć była przepełniona kiczem (np. papież jadący na food tracku), miała w sobie coś więcej niż tylko rytuał. Była jak żywe wspomnienie – euforia z tego, iż mimo upływu lat przez cały czas jesteśmy razem.
Chicago mnie nie zawiodło. Wręcz przeciwnie – pokazało wiele twarzy. W Millennium Park, przy słynnej "fasolce" – lśniącej rzeźbie odbijającej wszystko i wszystkich – czułam, jak to miasto odbija także mnie. Zatrzymałam się, spojrzałam i zobaczyłam kogoś, kto trochę się zgubił w biegu, ale teraz znowu patrzy przed siebie.
Podczas rejsu po rzece Chicago chłonęłam każdy szczegół – stal, szkło, beton i wodę. Historia opowiadana przez przewodnika łączyła się z moimi myślami – o tym, iż czasem warto spojrzeć na wszystko z innej perspektywy, z pokładu łodzi, z lekkiego oddalenia.
W Art Institute of Chicago miałam łzy w oczach. To był wyjątkowy moment wzruszenia – bo obrazy Moneta czy van Gogha, które znałam tylko z podręczników, nagle były tuż obok. I nie były "dla wybranych". Były moje – dostępne, obecne, gotowe "do rozmowy".
Byłam też na Navy Pier. Mgliście, trochę mrocznie, trochę kolorowo – ale właśnie dlatego tak potrzebnie.
Miasto pozwoliło mi być poważną w muzeum, czułą przy "fasolce" i beztroską na koncercie pod diabelskim młynem. Długo nie zapomnę tego kontrastu.
Ale prawdziwe zaskoczenie czekało dopiero na końcu. Salonik biznesowy LOT na lotnisku O'Hare w Chicago nie przypomina żadnego lounge'u, jaki znałam wcześniej. Nie był chłodną, minimalistyczną przestrzenią, jaką zwykle oferują linie lotnicze.
Był miejscem z duszą. Ciepłe, przygaszone światło. Przyciemniane szyby i ogromne przeszklenia z widokiem na startujące samoloty. Płytki z Paradyż, które rozpoznałam natychmiast. Polska estetyka – nowoczesna, subtelna, bez zadęcia. No może poza żyrandolem – ten jest monumentalny, przykuwa uwagę i imponuje precyzją wykonania. Trudno od niego oderwać wzrok.
I zapach. Zapach smalcu, który nie powinien znajdować się na lotnisku, a jednak dokładnie tam pasował. Pierogi, krówki, polskie alkohole. Obok napojów – słoik ze swojskimi ogórkami. I w tym wszystkim ja – zmęczona, ale spokojna, bo nagle wszystko było znajome. Jakby ktoś zaprojektował ten salonik nie po to, by mnie oczarować, ale po to, by mnie objąć.
Z jednej strony fast foody, multitasking i amerykański rozmach. Z drugiej – dobrze przemyślana cisza, pieróg i uprzejme "dzień dobry".
Dla mnie to było nie tylko zakończenie podróży, ale też czułe przypomnienie, iż Polska może być obecna tam, gdzie najmniej się jej spodziewamy. I iż może być lekka, nowoczesna i piękna – bez napinania się na narodowe symbole.
Nie wiem, czy kiedykolwiek wcześniej jakieś miasto zagrało mi na tylu emocjach. Może dlatego, iż Chicago nie tylko mnie ugościło. Chicago mnie usłyszało. A potem czule wyprawiło w dalszą drogę.