Rio de Janeiro nieodmiennie kojarzy się
z sambą i karnawałem. I o ile karnawał jest charakterystyczny dla
całej Ameryki Południowej (o Oruro pisałem, a w Manaus musiałem
długo tłumaczyć, iż u nas w Polsce nie tańczy się wtedy na
golasa na ulicy, bo jest zimno; i to zimno normalnie, nie amazońskie
20 stopni, tylko poniżej zera; towarzyszyły historii westchnienia
grozy pełne), to samba już niekoniecznie. Powstała tu, na
wzgórzach Rio de Janeiro, światowego centrum handlu
niewolnikami. To centrum odkopano kilka lat temu, w Cais do
Valongo. Pozostałości nabrzeży do których przybijały niegdyś
statki niewolnicze zostały wpisane przez UNESCO na Listę Światowego
Dziedzictwa Ludzkości (podobnie jak cariocas, dzielnice miasta
rozrzucona na wzgórzach w dolinie rzeki Cariocy; carioca jest też określeniem mieszkańca Rio).
Panorama miasta
Po sąsiedzku
znajduje się dzielnica Gamboa – królestwo szkół samby, które
rywalizują między sobą w trakcie karnawału. Nie jest to
najpiękniejsza część Rio, mnie mocno przypomina Łódź
(zapuszczone kiedyś przepiękne kamienice, przerobiona na hotel
fabryka, leży na wzgórzach – no i po co do Ameryki Południowej
latać?), ale właśnie tutaj wykwitła ta kultura.
Gamboa
I nie jest to
jakaś cepelia – ot, na główny placu dzielnicy odbywał się
niewielki festyn. Oczywiście z obowiązkową orkiestrą i grupą
tancerzy samby. Widownia też podrygiwała w rytm muzyki. Żadni
turyści, sami miejscowi.
Potańcówka w dzielnicy Gamboa
Grupę muzyków zajadle ćwiczących
spotkaliśmy także w Cais do Valonga.
Cais do Valonga - pozostałości nabrzeży i portu niewolniczego
To emblematyczne, iż samba
powstała właśnie w tym miejscu – jej bazą były tańce, śpiewy
i ogólnie kultura niematerialna przywożone tu przez pochodzących
głównie z Afryki Zachodniej czarnych niewolników. Podobnie jak
żyjący w okolicach marokańskiej As-Suwairy, dawnego
portugalskiego Mogadoru Gnawa, którzy także wnieśli swe muzyczne
tradycje w nowe otoczenie (zaprawdę dobrze prawił któryś ze
średniowiecznych arabskich podróżników, iż choćby spadając z
nieba na ziemię Murzyn robiłby to w rytmie muzyki).
Mogador
Bardzo
interesującym – i zwyczajnie ładnym – miejscem jest sąsiadujący
od drugiej strony rejon Pedra do Sal.
Pedra do Sal
Nazwa oznacza Słony
Kamień – było to bowiem jałowe i nieurodzajne wzgórze, na
którym mieszkali uwolnieni niewolnicy oraz gdzie ukrywali się
uciekinierzy z plantacji.
Dawna osada wyzwoleńców
Dzisiaj to miejsce pełne knajpek,
bazarków i innych takich codziennych sprawek (oraz samby), nadal
zamieszkana przez potomków byłych niewolników.
Targ przy Pedra do Sal
Nad zaś
okolicą góruje dawny portugalski fort strzegący miasta (zbudowany
po drugim ataku Francuzów w 1711 roku; o wojnach kolonialnych w
Ameryce Południowej wiemy jeszcze mniej niż o tych pomiędzy
niepodległymi już tamtejszymi państwami), Fortaleza de Conceicao –
leży on już w dzielnicy Saude, i jest przykładem kolonialnego
baroku, troszkę innego niż nieco geometryczny mestizo w
peruwiańskich i boliwijskich Andach. Choć oczywiście Indianie
także uczestniczyli w rozwoju tego stylu w Brazylii –
najsłynniejsze chyba są rzeźby w kościołach pierwszej stolicy
kraju, leżącym bliżej równika Salvador de Bahia.
Portugalski fort
Nie będę
ukrywał, iż jako Polakowi styl barokowy jest bardzo bliski, w końcu
właściwie wszystko u nas w kraju jest barokowe, albo zbarokizowane
– po prostu po Potopie jeszcze mieliśmy dość pieniędzy, by
totalnie zniszczony kraj odbudować.
Brazylijski barok
Polski barok
Każda z tych dzielnic jest
inna, w każdej niemal jest stadion, siedziba któregoś z
najlepszych brazylijskich klubów piłkarskich. Piłka nożna jest tu
bowiem bardzo ważna – i ona, i samba, są często jedyną szansą
dla mieszkańców faweli na godne życie. Albo po prostu na życie –
oprócz zabłąkanej kuli podczas strzelaniny (w pierwszej części
wspominałem – w dzielnicach biedy toczą się nieraz prawdziwe
bitwy, i nikt nie patrzy gdzie strzela) łatwo można wpaść w
szpony jakiegoś nałogu, z których alkoholizm wydaje się jednym z
bezpieczniejszych (oczywiście wyjście z biedy niczego nie
gwarantuje – każdy fan futbolu zna tragiczną historię jednego z
poetów tej dyscypliny, Garrinchy). Do gry – jak i do tańca –
wystarczy miejscowym chociażby kawałek plaży (ale każdy marzy o występie na Maracanie lub Sambodromie).
Copacabana
Jak nie lubię
dużych, nowoczesnych miast, tak Rio de Janeiro chyba warto odwiedzić
– a kończąc moją blogową podróż po Ameryce Południowej udam
się w jeszcze jedno miejsce, jakże emblematyczne dla miasta –
zalesione wzgórze Corcovado. Nazwa nie tak znana jak inna z
miejscowych gór, Pan de Azucar, Głowa Cukru, ale jeżeli powiem, że
na szczycie postawiono te sto lat temu olbrzymią figurę Chrystusa
Odkupiciela, to już będziemy wiedzieć o co chodzi. Ktoś
mógłby jeszcze zapytać, dlaczego – skoro Brazylia jest krajem
kawy – nie było nic o tym napoju. Wyjaśniam – nie lubię. Nie
smakuje mi. Nie dość, iż gorzkie (można osłodzić, wiem, ale to
nie sportowo; Brazylia jest olbrzymim producentem cukru – choć
część przeznacza się na alkohol dodawany do paliwa, powietrze w
brazylijskich miastach wonieje lekko gorzałą) to jeszcze ohydnie
pachnie. Czasem tą zieloną, nieprażoną wypiję, ma smak pestek
słonecznika. Albo taką z kupy wygrzebywaną, kopi luwak. W Ameryce
Południowej też robią. Lekko kwaskowata w smaku.