Gorące słońce chyliło się ku zachodowi, malując Białowieską Puszczę w złoto-pomarańczowe barwy. Turyści wracali do obozowiska po długim dniu wyprawy, gdy nagle jeden z nich dostrzegł dziwny ruch nad brzegiem rzeki. W mętnej wodzie miotała się ogromna sylwetka, a gdy mężczyzna przyjrzał się bliżej, zrozumiał to łoś. Dumny król puszczy, potężny jak trabant z czasów PRL, tonął w głębokiej rzece, desperacko walcząc o życie.
Marek Kowalski od razu poczuł, iż coś jest nie tak. Łosie przecież potrafią pływać, ale ten ewidentnie był ranny i osłabiony. Gdy reszta grupy zastygła w przerażeniu, on nie zawahał się ani chwili. Zrzucił plecak i aparat, po czym rzucił się do wody.
Zimna rzeka przywitała go silnym nurtem. Wyciągnięcie łosia na brzeg wydawało się niemożliwe zwierzę było ciężkie jak skrzynka pełna węgla, a mokra sierść ciągnęła je w dół. Marek napinał wszystkie mięśnie, z każdą sekundą łapiąc powietrze jak ryba wyrzucona na brzeg. Ale myśl, iż to stworzenie zginie na jego oczach, dodawała mu siły. Chwycił łosia za szyję i z heroicznym wysiłkiem wyciągnął go na ląd.
Łoś leżał nieruchomo, jego pierś nie poruszała się. W desperacji Marek uklęknął obok i zaczął masaż serca. Jego dłonie uciskały potężną, ale bezwładną klatkę piersiową zwierzęcia, raz za razem. W uszach dudniła krew, ręce bolały od wysiłku, ale nie przestawał, zaciśnięty jak śrubokręt w dłoniach prawdziwego majstra.
Minęło kilka niekończących się minut. Nagle ledwo zauważalny oddech. Potem kolejny. Ciało łosia drgnęło, a wielkie, brązowe oczy otworzyły się powoli. Marek odskoczył jak oparzony. Gdy zwierzę, chwiejąc się, stanęło na nogi, jego serce waliło jak młot pneumatyczny. Wiedział, co się stanie to koniec, bo przed nim stał dziki zwierz, który nie odróżni przyjaciela od zagrożenia. Instynkt weźmie górę.
Wtedy jednak stało się coś, czego się nie spodziewał. Łoś zrobił krok w jego stronę, potem drugi. Marek zamarł, nie śmiąc oddychać. A potem wielkie zwierzę pochyliło łeb i polizało go po rękach.
Potem po twarzy. Jego szorstki język był zaskakująco ciepły i żywy. To było tak, jakby łoś dziękował człowiekowi, który uratował mu życie.
Patrzyli sobie w oczy człowiek i dzikie zwierzę, połączeni chwilą desperacji i walki. A potem łoś nagle się odwrócił i powolnym krokiem zniknął w gęstwinie, rozpływając się w puszczy.
Marek stał jeszcze długo, czując, jak serce wali mu jak szalone. Zrozumiał, iż tego dnia nie uratował tylko łosia. Przeżył spotkanie, które zmieniło go na zawsze.