Mężczyzna, który przez dwadzieścia lat małżeństwa nie dał swojej żonie żadnego prezentu.

newsempire24.com 1 tydzień temu

Stanisław Kowalczyk nigdy nie robił prezentów swojej żonie, z którą szczęśliwie przeżyli już dwadzieścia lat. Może dlatego, iż nigdy nie było okazji. Z Walentyną pobrali się szybko, miesiąc po poznaniu.

I randki były krótkie, bez zbędnych ceregieli. Przyjeżdżał do wsi, gdzie mieszkała Walentyna, gwizdał pod jej oknem. Wyskakiwała z domu i razem siadali na ławce pod bramą, przesiadując do północy, od czasu do czasu wymieniając kilka słów.

A pierwszy raz pocałował ją dopiero, gdy już się zaręczyli. Wesele wyprawili. Życie potoczyło się swoim torem, pełne codziennych trosk. Staś okazał się gospodarnym człowiekiem — bydła nazbierało się sporo. Walentyna też nie próżnowała, warzywnik miał taki, iż sąsiadki zazdrościły. Pojawili się dzieci — pieluchy, śpioszki, przeziębienia. Kiedy tu myśleć o prezentach? Żeby tylko głowę gdzieś przytknąć. Święta mijały zwyczajnie, przy suto zastawionym stole. Tak płynęło ich życie — może niewyróżniające się, pełne ciężkiej pracy, ale spokojne i ustabilizowane.

Pewnego dnia Staś wybrał się z sąsiadem na targ, by sprzedać ziemniaki i słoninę, akurat przed Dniem Kobiet. Niedawno rozkopał piwnicę, przejrzał ziemniaki, postanowił pozbyć się nadmiaru. No i słonina — po co ma leżeć, niedługo zabiją prosiaka, będzie świeża. I oto stoi Staś na rynku. Mróz łagodny, wiosną pachnie. Sprzedał się niespodziewanie szybko. Słonina poszła jak woda, ziemniaki rozchwytywali, jakby to była rzadkość. „Dobrą forsę zarobiłem” — pomyślał z zadowoleniem Staś — „no to się Walentyna ucieszy”.

Schował worki do samochodu sąsiada i ruszył po zakupy. Gospodyni kazała kupić parę drobiazgów. Najpierw, zgodnie ze starym zwyczajem, wstąpił do sklepiku przy uniwersamie, by oblać udany handel. Nie, nie był pijakiem. Ale jakoś święcie wierzył, iż jeżeli nie wypije kieliszka za dobry interes, następnym razem pech go spotka. Wypiwszy swoje, Staś w dobrym nastroju szedł przez zatłoczoną ulicę. Oglądał wystawy sklepowe, licznych przechodniów. Nagle jego wzrok zatrzymał się na pewnym widoku. Przed wielką witryną stała młoda parka. Dziewczyna świeża i młoda, pasująca do swojego towarzysza, równie młodego chłopaka.

Dziewczyna z zachwytem wpatrywała się w sukienkę wiszącą na manekinie.
— Kasia, chodźmy dalej, no po co się gapisz na tę sukienkę?
— Spójrz, jaka śliczna, akurat w moim rozmiarze.
— No co ty, zwykła tandeta.
— Głupi jesteś, Bartek, to najmodniejszy fason. Retro. Podaruj mi ją na Dzień Kobiet, dobrze?
— Kasieńka, przecież wiesz, iż ledwo wiążemy koniec z końcem. Jak kupię, to potem będziemy żyć jak dziadki?
— Jakoś sobie poradzimy, no Bartek? Tak bardzo chcę tę sukienkę. Rok już jesteśmy małżeństwem, a ty nigdy nie dałeś mi prezentu na święta, choćby na Boże Narodzenie.
— Kasia, no co ty robisz? Znów będziemy żyć na ziemniakach i kapuście?
— Bartku, kocham cię, mój jedyny — Kasia bez skrępowania cmoknęła męża w usta i pociągnęła go do sklepu.
Chłopak rozłożył ręce, zauważywszy wzrok Stasia, jakby mówił: no cóż, bracie, kobiety to kobiety. niedługo parka wyskoczyła ze sklepu. Kasia, szczęśliwa, śmiała się głośno, przytulając się do męża. Zniknęli w tłumie. Staś zamyślił się. Postał, przyglądając się sukience w witrynie. Rzeczywiście, fajna rzecz. Prosta, w kwiatki, przypominająca tę sukienkę, w której Walentyna chodziła na randki.

Coś w nim zagrało. Może wspomnienie młodości, może zobaczył siebie w tej młodej parze. Ale gdzieś w żyłach poczuł dawno zapomniane wzruszenie. Nagle pomyślał: „A ja przecież nigdy nie dałem prezentu mojej Walentynie. Zawsze nie było czasu. I uważałem to za fanaberię. A patrz, Bartek gotów żyć w biedzie, byle sprawić żonie radość. Więc chyba naprawdę kocha. A ja? Kocham Walentynę? Przed ślubem wydawało mi się, iż tak. A potem jakoś się to zatarło. Żyliśmy, jak żyliśmy. Nic nie pamiętam. Same troski. Eh, życie-psia kość!”

Podpatrzone cudze szczęście tak oślepiło Stasia, iż aż zabolało go w sercu i zapragnął sam je poznać.

Zdecydowanym krokiem wszedł do sklepu. Młoda sprzedawczyni podbiegła do niego:
— W czym mogę pomóc?
— Pomóż, córeczko. Chcę tę sukienkę, co w oknie na lali wisi.
— Och, to hit sezonu, uszyta w stylu retro, czysta jedwabna. Twoja córka będzie zachwycona.
— Nie córce, żonie biorę — burknął Staś.
— Och, jak się cieszę dla niej — zaświergotała dziewczyna, pakując zakup.
— Ile to kosztuje?
Sprzedawczyni podała cenę. Staś oniemiał. To była fortuna w jego rozumieniu.

— Czemu tak drogo? — warknął. Dziewczyna wyjaśniła z pobłażliwością:
— To projekt znanego projektanta.
Staś się zawahał. Szkoda kasy. Ale przed oczami znów stanęła szczęśliwa twarz Kasi. I zdecydował się.
— Kupuję — odliczył banknoty i zadowolony z decyzji wyszedł z paczką. Akurat nadjechał sąsiad. Wracali wesoło. Sąsiad chwalił się, iż dzień był udany. Wszystkie pieniądze wiezie do domu.
— A ty jak?
— Co jak?
— Dużo zarobiłeś?
— Co ty, cudze pieniądze liczysz? — nagle warknął Staś.
— No dobra, dobra, czego się prujesz? — zdziwił się sąsiad jego ponurości.

Wrócili. Staś wszedł do domu, Walentyna jeszcze nie wróciła z obory. Poszedł, dał siano bydłu, sprzątnął obornik, wylał breję prosiakom. Pracował, ale na sercu było ciężko. W końcu zrobił coś dobrego, kupił prezent, to czego tak gryzie sumienie? Splunął i poszedł do chałupy. Nalał sobie kieliszek i wypił, potem drugi. Jakoś się uspokoił.

Trzasnęły drzwi. Walentyna wróciła. Jak zwykleZobaczyła męża przy stole i zapytała: “No i jak, udało się sprzedać?”

Idź do oryginalnego materiału