Mój mąż nalegał na miesięczną przerwę, a po tygodniu sąsiadka powiedziała: „W twoim domu mieszka już inna kobieta!”
Jesienią, kiedy wiatr zrywa ostatnie liście z drzew, a asfalt pachnie wilgocią, wychodziłam z domu z małą walizką. Mąż — Andrzej — powiedział, iż musimy zrobić sobie przerwę. Na miesiąc. Nazywał to „czasowym rozstaniem”, żeby, jak to ujął, „wszystko przemyśleć i uporządkować”. Kiwnęłam głową, powstrzymując łzy, ale wewnątrz wszystko we mnie płonęło. Byliśmy małżeństwem prawie osiem lat. Nie było idealnie, ale żeby tak się rozdzielić, by „przemyśleć osobno”?..
— Ela, — powiedział, odprowadzając mnie do drzwi, — nie chcę cię stracić. Po prostu… wydaje mi się, iż to nam pomoże. Uwierz, wszystko się ułoży.
Odeszłam. Tymczasowo przeprowadziłam się do przyjaciółki na sąsiednie osiedle. Starałam się być silna: czytałam książki, spacerowałam po parku, piłam kawę w samotności. Liczyłam dni. Tydzień minął boleśnie wolno. A potem — telefon. Sąsiadka. Pani Zofia, nasza sąsiadka zza ściany.
— Ela, nie ma cię teraz w domu? — zapytała zaniepokojonym głosem. — Nie ma. Co się stało? — Dziś do Andrzeja przyszła kobieta. Z walizkami. I wygląda na to, iż została na noc. Słyszałam, jak o drugiej w nocy prowadził kogoś do łazienki…
Wtedy świat jakby się zawalił. Coś ścisnęło mnie w piersi. Naprawdę mnie już zastąpił? Jeszcze tydzień temu piliśmy razem herbatę i rozmawialiśmy o wakacjach… A teraz wpuszcza do naszego domu kogoś obcego?
Następnego dnia nie mogłam znaleźć sobie miejsca. Telefon milczał. Andrzej nie dzwonił, nie pisał. Wiedziałam: jeżeli zacznę wyjaśniać, wszystko przekręci. Powie, iż sobie wymyślam. Ale czułam — coś jest nie tak.
Po dwóch dniach nie wytrzymałam. Pojechałam. Bez uprzedzenia. Deszcz lał jak z cebra. Szłam do naszego bloku z drżącymi kolanami. W domu było jasno. Drzwi były otwarte. Weszłam.
W kuchni — światło, filiżanki, rozłożona rolka materiału, nożyczki, nici. Przy stole — Andrzej. Naprzeciwko — smukła kobieta około czterdziestki. Coś omawiali, rysowała na kalce.
Stałam, nie wierząc własnym oczom.
— Andrzej… — wykrztusiłam. — Kto to?
Zadrżał, wstał, podbiegł do mnie:
— Ela! Ty… Wróciłaś wcześniej. To… To Marta. Jest projektantką. Chciałem zrobić ci niespodziankę.
— Niespodziankę? — powtórzyłam, nie wierząc.
— Przecież marzyłaś o swojej pracowni. Żeby nie szyć w kuchni, nie z doskoku. Chciałem przerobić salon na twoje studio. Marta pomaga. Nie wiedziałem, jak powiedzieć. Chciałem wszystko skończyć i podarować ci.
Marta uśmiechała się, zbierając materiały. Czułam, jak mi ulżyło. Jak całe napięcie tych dni zaczęło się rozpływać. Nie zdradził mnie. Starał się. Dla mnie.
Podeszłam bliżej, przejechałam dłonią po tkaninie.
— Naprawdę to dla mnie?
— Naprawdę. Chciałem, żebyś uwierzyła — nie tracę cię. Jestem blisko. I chcę, żebyś była szczęśliwa. choćby z igłą i nićmi, ale szczęśliwa.
Rozpłakałam się. Z ulgi. Z wstydu za podejrzenia. Z miłości, która, jak się okazało, nigdzie nie odeszła.
Od tego wieczoru już się nie rozstaliśmy. Pracownia w naszym salonie jest teraz moim małym światem. A Andrzej — znów moim domem.
I wiesz… czasem, żeby zrozumieć, jak bardzo zależy ci na rodzinie, musisz przejść przez strach jej utraty.