Każdego tygodnia zamieniałam się w domową kucharkę – spędzałam całą sobotę przy garach, by zapewnić rodzinie obiady na najbliższe dni. To nie były proste dania – lepiłam pierogi, gotowałam gołąbki, piekłam kotlety, przygotowywałam zupy i sosy, by po pracy wystarczyło tylko podgrzać. To był nasz rytuał, który chronił mnie przed przemęczeniem. Aż pewnego dnia mój własny mąż przekreślił moje starania jednym gestem.
W poniedziałek, jak zwykle, wróciłam zmęczona z biura i podeszłam do lodówki. Gdy otworzyłam drzwi, serce ścisnęło mi się z gniewu – półki, które jeszcze wczoraj uginały się pod ciężarem pojemników, teraz świeciły pustkami. Została może jedna trzecia.
– Krzysztof – zawołałam, starając się opanować drżenie głosu. – Gdzie jest jedzenie, które przygotowałam?
Rozłożył ręce w geście bezradności.
– Mama była wczoraj… Powiedziała, iż ma pustą lodówkę, a emeryturę dostaje śmieszną. Pomyślałem, iż możemy się podzielić. Dałem jej trochę.
– Trochę? – Oparłam się o blat, żeby nie wybuchnąć. – Brakuje jedzenia na cztery dni!
– Pół – przyznał niepewnie. – No co w tym złego? Jest starsza, zmęczona… Przecież byś się nie sprzeciwiła…
Zamarłam. Tego się po nim nie spodziewałam. Stałam przy kuchni przez dwa dni. Mieszałam farsz, wałkowałam ciasto, smażyłam, piekłam. To nie było jedzenie – to były moje godziny, moja energia, moja troska. A on po prostu to oddał. choćby nie pytając.
– jeżeli jej brakuje – powiedziałam, tłumiąc furię – możesz dać jej pieniądze. Niech zamówi jedzenie. Albo niech sama coś ugotuje. Jest zdrowa. Nie jestem odżywczym funduszem dla całej rodziny. Pracuję tak samo jak ty.
Zaczęło się: „no przecież ty to lubisz”, „matki się nie odmawia”, „jesteś zbyt wyrachowana”. Wtedy wzięłam torbę i poszłam do niej. Do bloku obok.
– Nie jestem obowiązana was żywić – powiedziałam spokojnie, gdy teściowa otworzyła drzwi. – To było jedzenie dla mojej rodziny, nie dla rozdawania. Masz syna – jeżeli chce pomóc, niech da ci złotówki. Moje weekendy należą do mnie.
Stała jak wryta, choćby nie próbowała protestować. Weszłam do kuchni i zabrałam swoje pojemniki. Wieczorem Krzysztof był wściekły. Nazwał mnie bezduszną.
A ja po raz pierwszy od lat poczułam, iż mam prawo powiedzieć „nie”. Że mogę postawić granicę. Że nie muszę być kuchenną niewolnicą, tylko dlatego, iż ktoś tak postanowił.
Nie jestem przeciw pomocy. Ale nie w ten sposób. Nie po cichu, nie kosztem siebie, nie dlatego, iż „kobieta musi”.
Jeśli mąż uważa, iż matka potrzebuje – niech pomaga. Ale nie moim kosztem. Nie jestem dłużniczką. Ja też mam prawo do odpoczynku.