Każdej soboty zamieniam się w domowego kucharza — spędzam cały dzień w kuchni, by zapewnić rodzinie bank posiłków na nadchodzący tydzień. To nie tylko zupa czy mięso — lepię pierogi, kręcę gołąbki, przygotowuję rolady, kotlety, uszka i inne dania, które można zamrozić, aby po pracy, wyczerpana, po prostu podgrzać — i obiad gotowy. To nasz rytuał, który chroni mnie przed wypaleniem. Ale pewnego dnia mój własny mąż przekreślił moje wysiłki jednym gestem.
W poniedziałek, jak zwykle, wróciłam z pracy i podeszłam do zamrażarki, by wyjąć coś na kolację. Otwieram drzwi, a tam — pusto. Z moich starannie ułożonych pojemników, podpisanych i rozplanowanych na dni, została może trzecia część.
— **Kazimierz** — zawołałam męża. — Gdzie jedzenie, które przygotowałam w weekend?
Niezręcznie wzruszył ramionami:
— Mama wpadła… Mówiła, iż skończyły jej się zakupy, emerytura mała. Pomyślałem, iż się podzielimy. Dałem jej trochę.
— *Trochę?* — spojrzałam na niego. — Brakuje jedzenia na cztery dni.
— Połowę — przyznał. — Co w tym złego? Starsza kobieta, zmęczona… Przecież byś nie żałowała…
Zamarłam. Nie spodziewałam się takiej obojętności. Stałam przy kuchni dwa dni. Mieszałam farsz, lepiłam, smażyłam, piekłam. To nie tylko jedzenie — to czas, siły, moja chęć, by ułatwić nam życie. A on tak po prostu oddał połowę. choćby nie mówiąc.
— jeżeli jej brakuje — powiedziałam, tłumiąc złość — bankomat stoi na rogu. Niech zamówi dostawę. Albo ugotuje sama. Jest zdrowa. Nie muszę wszystkich żywić. I tak pracuję tak samo jak ty.
Zaczęło się mamrotanie: *„no przecież ty jesteś od domu, tobie łatwo”, „nie wypada skąpić matce”*. Więc poszłam do niej. Do sąsiedniej klatki. Z torbą — by odebrać, co moje.
Zadzwoniłam, a gdy teściowa otworzyła, spokojnie oznajmiłam:
— Nie jestem waszą kucharką. To jedzenie było dla mojej rodziny, nie na akcje charytatywne. Masz syna — jeżeli chce pomóc, niech da pieniądze. Ja swoich weekendów i sił więcej nie zmarnuję. Wybacz, ale to niesprawiedliwe.
Stała jak wryta, choćby nie próbowała się sprzeczać. W milczeniu przeszłam do kuchni i zabrałam pojemniki. Wieczorem mąż był w szoku. Obrażony. Nazwał mnie bezduszną.
A ja — po raz pierwszy od dawna — poczułam się człowiekiem. Który potrafi powiedzieć *„nie”*. Który stawia granice. Który nie musi być kuchenną służebnicą dla cudzych kaprysów.
Nie jestem przeciw pomocy. Ale nie takiej. Nie po cichu, nie kosztem siebie, nie z przyzwyczajenia, iż *„kobieta to powinna”*.
Jeśli mąż uważa, iż matce brakuje — proszę bardzo, niech pomaga. Ale nie kosztem mojego zmęczenia i mojej pracy. Niczego nie jestem winna — też jestem człowiekiem. I wiecie co? Czasem też chcę po prostu odpocząć.