Mam na imię Kinga i od czterech lat jestem żoną człowieka, który bardziej przypomina balast niż męża. Trzydzieści dwa wiosny na karku, mieszkam w Krakowie i od ślubu ciągnę nasz budżet sama jak wóz drabiniasty. Mój małżonek, Bogdan, jest ode mnie starszy o osiem lat, a jego brak odpowiedzialności zaczyna przypominać serial z cyklu „Jak przeżyć w małżeństwie i nie oszaleć”. Dziś po raz pierwszy zażądałam od niego pieniędzy – odpowiedział obrażeniami i groźbą wyprowadzki. Moje życie to jedna wielka telenowela, tylko iż bez happy endu.
Z Bogdanem jesteśmy małżeństwem od czterech lat, ale ani razu nie poczułam się przy nim bezpieczna czy kochana. Wcześniej był już żonaty i ma córkę z poprzedniego związku. Gdy jego pierwsze małżeństwo się rozpadło, wrócił do rodziców, a kiedy się spotykaliśmy, udawał, iż śpi u kumpla. Później wyszło szydło z worka, ale wtedy jeszcze wierzyłam, iż miłość pokona wszystko. Bogdan pracuje jako menadżer sprzedaży w dużej firmie, a jego praca to jeden wielki horror. Ciągle się wścieka, urządza awantury i wylewa na mnie swoje frustracje. Nigdy nie poczułam od niego wsparcia, a jego wybuchowy charakter to jak chodzenie po polu minowym.
Gdy w moim życiu działo się źle i potrzebowałam go najbardziej, Bogdan pakował walizkę i jechał do matki. Raz nie wytrzymałam rozstania i po tygodniu błagałam, żeby wrócił. Mieszkamy w moim mieszkaniu, które kupiłam przed ślubem, a rachunki i zakupy leżą wyłącznie po mojej stronie. Bogdan nigdy nie pokazał mi grosza. Twierdzi, iż oszczędza na nasz „wspólny cel” – dom w Tatrach, gdzie niby będziemy żyć jak w bajce. Ale im dłużej to trwa, tym bardziej wątpię, czy kiedykolwiek ten dom zobaczę. Jego obietnice brzmią jak reklama drogich perfum – ładnie pachnie, ale nic poza tym.
Zeszłej zimy rachunki za ciepło poszły w górę i zebrałam się na odwagę, by poprosić Bogdana o pomoc. Obiecał, ale minął miesiąc, a złotówki jak nie było, tak nie ma. Moja cierpliwość się skończyła. Nie zamierzam utrzymywać dorosłego faceta, który żyje na mój koszt. Co będzie, jeżeli będziemy mieć dzieci? Będą musiały harować od małego, żeby wyżywić własnego ojca? Absurd! Pod koniec miesiąca nie wytrzymałam i zapytałam wprost, czy zamierza wreszcie dorzucić się do czynszu. Zamiast odpowiedzi dostałam pokaz histerii i groźbę: „Spakuję się i wyjdę!”.
Nie rozumiem, co ja mu zrobiłam. Czy zasłużyłam na takie traktowanie? Serce pęka z bólu i bezradności. Nie dam rady wiecznie znosić tej niesprawiedliwości, ale każde jego wyjście i powrót łamią mnie coraz bardziej. Cztery lata dźwigałam ten ciężar sama, ale teraz jestem na krawędzi. Jak długo jeszcze wytrzymam, zanim jego obojętność mnie przytłoczy?