MATKA, KTÓRĄ TRUDNO ZAGINGAĆ

newsempire24.com 2 dni temu

**MATKA, KTÓREJ SIĘ NIE WYBIERA**

Weronika nie mogła znaleźć usprawiedliwienia dla tego, jak jej mąż Marek pozwalał własnej matce tak bezceremonialnie wtrącać się w ich życie. Wiedziała przecież, jak bardzo cierpiał w dzieciństwie, jak marzł i był zaniedbywany, podczas gdy starszy brat Krzysztof kąpał się w matczynej miłości. Marek latami nosił po nim podarte ubrania i pozostawał w cieniu.

Dlaczego teraz, gdy był dorosłym, ustabilizowanym mężczyzną, głową własnego domu, pozwalał Halinie Stanisławównie po prostu przyjść — choćby nie w odwiedziny, ale jak do swojej własności — i zająć pokój, który marzył kiedyś przeznaczyć dla swojego dziecka?

— To w końcu moja matka — mówił cicho Marek, jakby tłumaczył się nie tylko przed Weroniką, ale przed własnym sumieniem. — Poczekajmy trochę. I tak dzieci jeszcze nie mamy.

Próbował łagodzić sytuację, choć w środku wszystko w nim protestowało. Dopiero zaczął żyć tak, jak zawsze pragnął. Kupił dom, ożenił się z kobietą, którą kochał do bólu, zasypiał bez lęku, iż znów okaże się niepotrzebny. A teraz — matka. Z torbami, z pretensjami, z wiecznym roszczeniem, iż jej “się należy”.

— Sam mówiłeś, iż ten pokój będzie dziecięcy! — nie wytrzymała Weronika. — A teraz rządzi w nim twoja mama. Bez pytania, bez dyskusji.

Marek milczał. Tak, kupił ten dom właśnie dla tych dwóch pokoi — sypialni i tej drugiej, dla dziecka. Bo marzył o rodzinie. A teraz marzenie znów zostało odchodzone na bok. Jak kiedyś — w dzieciństwie.

Wszystko wróciło.

Przypomniał sobie, jak w ich dwupokojowym mieszkaniu Krzysztof dostawał wszystko — najlepsze prezenty, nowe ubrania, tort na urodziny. A on, Marek, słuchał bajek o oszczędzaniu, o “nie stać nas”, o tym, iż euforia to luksus. Pamiętał, jak matka wyciągała ostatnie złotówki na kurtkę dla Krzysztofa, a jemu kupowała używane buty na targu. Wiedział, iż był dzieckiem “z reszty”.

I teraz matka znów tu była. Mówiła, iż na kilka dni, ale już rozłożyła swoje rzeczy, już rozdawała rady, już krytykowała Weronikę — za to, jak gotowała, jak sprzątała, jak wyglądała. I znów — jak dawniej — budziła w Marku to samo poczucie winy: iż nie sprostał, nie spełnił, nie zadowolił.

Weronika starała się wytrzymać. Ale coraz częściej wybuchała. Skarżyła się Markowi, iż Halina celowo chowa jej rzeczy, wyrzuca z lodówki zdrową żywność, zastępując ją tłustymi sosami i smażonym mięsem, krytykuje choćby wodę, którą pije.

— Robi to specjalnie. Jestem pewna, iż wszystko robi na złość — mówiła Weronika, zaciskając pięści.

Marek próbował porozmawiać z matką. Ale w odpowiedzi słyszał:

— Wypędzasz mnie z domu, który kupiłeś dzięki moim modlitwom? Zostawię ci mieszkanie z Krzysztofem, a wy tu z tą swoją żoną uciekacie ode mnie. Niewdzięcznicy!

Machnął ręką. Nie potrzebował tego mieszkania. Ale gdy Weronika — z bólem w głosie — pokazała mu dokumenty, które znalazła w rzeczach Haliny Stanisławówny, Marek nie wierzył własnym oczom. Wszystko było na nazwisko Krzysztofa: i mieszkanie, i garaż, i choćby ta działka, na której w dzieciństwie sadził ziemniaki. Wszystko, co matka obiecywała jemu, okazało się pięknym kłamstwem.

— A mnie śpiewała, iż wszystko będzie moje. Że żyje dla mnie. — Marek ciężko opadł na fotel.

Nie płakał. Ale milczał tak, iż Weronice ścisnęło się serce.

Następnego dnia poszedł do pracy bez słowa. A wieczorem, wracając, zobaczył, iż matki już nie ma. Jej rzeczy stały przy furtce, a w oczach Weroniki paliła się uraza.

— Wyrzuciłam ją, Marek. Przepraszam, jeżeli powinnam była z tobą porozmawiać, ale nie wytrzymałam dłużej.

— Z powodu dokumentów? — spytał zmęczony.

— Nie tylko. Gdy powiedziałam jej, iż znam prawdę, nazwała mnie nikim. Stwierdziła, iż ty jesteś jej synem, a ja — tak, przybłędą. Że to ona ma prawo tu mieszkać, a nie ja. Że ten dom jest twój, a więc i jej. I iż i tak mnie zostawisz, gdy tylko ona otworzy ci oczy.

Marek przez chwilę milczał. Potem po raz pierwszy w życiu nazwał matkę… żmiją. I choćby nie przeprosił za to słowo.

— A na koniec — dodała Weronika — przeklęła nas. Mnie, ciebie, nasze przyszłe dziecko. Powiedziała, iż wszystko stracimy.

Marek tylko skinął głową. Wszystko było zbyt znajome. Zbyt przewidywalne.

Minęło kilka miesięcy. W ich domu znów zapanował spokój. Weronika nosiła pod sercem dziecko. Marek nie dzwonił ani do matki, ani do brata. Po prostu ich wymazał. Bo nie chciał już być dla nikogo wygodny.

Ale pewnego dnia, gdy spacerowała z wózkiem już po narodzinach syna, Weronika spotkała sąsiadkę ze starego adresu. Ta wyznała: Halina Stanisławówna wyprowadziła się od Krzysztofa. A raczej — on sam ją “ulokował”. Do domu opieki. Nie dogadywali się. Kłócili się miesiącami, aż w końcu spakował jej rzeczy i oznajmił, iż w jego życiu nie ma miejsca dla kapryśnej matki.

Weronika zastygła. Serce ścisnęło się jej boleśnie.

— On nie może się dowiedzieć — szepnęła do siebie. — Nie może.

I wróciwszy do domu, nie wspomniała ani słowem. Anio domu opieki, ani o tym, jak matka prosiła sąsiadów o telefon do syna. O niczym.

Bo jej Marek zasługiwał na spokój, ciszę i zwykłe ludzkie szczęście. A jeżeli choćby dla tego musiała przymknąć oczy na cudzą starość — była gotowa. Bo miłość to nie tylko ciepło. To także granice.

I tak żyją. W domu, gdzie dziecięcy pokój czeka na głosy, a w sypialni nie słychać już kłamstw. Gdzie Halina Stanisławówna nie narzuca warunków, a Weronika nie zgrzyta zębami z bezsilności.

Po prostu żyją. Jak rodzina. Prawdziwa.

*Dzisiaj zrozumiałem, iż czasem trzeba odciąć się od przeszłości, by móc budować przyszłość. choćby jeżeli to boli. choćby jeżeli to znaczy zostawić za sobą kogoś, kto nigdy nie potrafił kochać tak, jak powinien.*

Idź do oryginalnego materiału