Weronika nie potrafiła znaleźć usprawiedliwienia dla tego, jak jej mąż Kacper pozwalał własnej matce tak bezceremonialnie wtrącać się w ich życie. Przecież wiedziała, jak boleśnie przeżył dzieciństwo, jak cierpiał z powodu chłodu i zaniedbania, gdy starszy brat Dawid kąpał się w matczynej miłości, a Kacper latami nosił jego zniszczone ubrania i pozostawał na marginesie.
Dlaczego teraz, gdy był dorosłym, spełnionym mężczyzną, panem własnego domu, pozwalał Bronisławie Janowej po prostu przyjść — nie w gości, ale jak do swojego dziedzictwa — i rozgościć się w pokoju, który marzył kiedyś przeznaczyć dla swojego przyszłego dziecka?
— W końcu to moja matka — mówił cicho Kacper, jakby tłumacząc się nie tylko przed Weroniką, ale przed własnym sumieniem. — Trochę postrzymamy. I tak dzieci jeszcze nie ma.
Próbował łagodzić sytuację, choć w środku wszystko w nim protestowało. Dopiero co zaczynał żyć tak, jak zawsze pragnął. Kupił dom, ożenił się z kobietą, którą kochał aż do bólu, zasypiał bez lęku, iż znów okaże się niepotrzebny. A teraz — matka. Z torbami, z pretensjami, z wiecznym roszczeniem, iż jej się „należy”.
— Sam mówiłeś, iż ten pokój ma być przyszłym pokojem dziecka! — nie powstrzymała się Weronika. — A teraz gospodarzy w nim twoja mama. Bez pytania, bez rozmowy.
Kacper milczał. Tak, kupił ten dom właśnie dla tych dwóch pokoi — sypialni i dziecięcego. Bo marzył o rodzinie. A teraz marzenie znów zepchnięto na dalszy plan. Jak kiedyś — w dzieciństwie.
Wszystko wróciło.
Przypomniał sobie, jak w ich dwupokojowym mieszkaniu Dawid dostawał wszystko — najlepsze prezenty, nowe ubrania, torty na urodziny. A on, Kacper, słuchał bajek o oszczędzaniu, o „nie stać nas”, o tym, iż euforia to luksus. Pamiętał, jak matka wyciągała ostatnie złotówki na kurtkę dla Dawida, a jemu kupowała używane buty na targowisku. Wiedział, iż był dzieckiem „z resztek”.
I teraz matka znów tu jest. Mówi, iż na kilka dni, ale już rozłożyła swoje rzeczy, już rozdaje rady, już krytykuje Weronikę — za to, jak gotuje, jak sprząta, jak wygląda. I znów — jak kiedyś — budzi w Kacprze to samo poczucie winy: iż nie sprostał, nie dorósł, nie zadowolił.
Weronika próbowała się trzymać. Ale coraz częściej wybuchała. Żaliła się Kacprowi, iż Bronisława specjalnie przestawia jej rzeczy, wyrzuca z lodówki zdrowe jedzenie i zastępuje je tłustymi sosami i smażonym mięsem, krytykuje choćby wodę, którą pije Weronika.
— To celowe. Jestem pewna, iż robi to na złość — mówiła Weronika, zaciskając pięści.
Kacper próbował porozmawiać z matką. Ale w odpowiedzi słyszał:
— Wypędzasz mnie z domu, który kupiłeś dzięki moim modlitwom? Zostawię ci mieszkanie z Dawidem, a wy tu z tą swoją żonką uciekacie ode mnie. Niewdzięcznicy!
Machnął ręką. Nie potrzebował tamtego mieszkania. Ale gdy Weronika — z bólem w głosie — pokazała mu dokumenty, które znalazła w rzeczach Bronisławy Janowej, Kacper nie mógł uwierzyć własnym oczom. Wszystko było na Dawida: i mieszkanie, i garaż, i choćby ta działka, na której w dzieciństwie sadził ziemniaki. Wszystko, co matka obiecywała jemu, okazało się pięknym kłamstwem.
— A mnie śpiewała, iż wszystko będzie moje. Że żyje dla mnie — Kacper ciężko opadł na krzesło.
Nie płakał. Ale milczał tak, iż serce Weroniki ścisnęło się z żalu.
Następnego dnia poszedł do pracy bez słowa. A wieczorem, wróciwszy, odkrył, iż matki już nie ma. Jej rzeczy stały przy furtce, a w oczach Weroniki płonęła uraza.
— Wyrzuciłam ją, Kacper. Wybacz, jeżeli powinnam była się z tobą naradzić, ale nie wytrzymałam więcej.
— Z powodu dokumentów? — spytał zmęczony.
— Nie tylko. Gdy powiedziałam jej, iż znam prawdę, nazwała mnie nikim. Rzekła, iż ty jesteś jej synem, a ja — przybłędą. Że to ona ma prawo tu żyć, nie ja. Że ten dom jest twój, a więc i jej. I iż i tak mnie porzucisz, gdy tylko ona otworzy ci oczy.
Kacper zamilkł. Potem po raz pierwszy w życiu nazwał matkę… żmiją. I choćby nie przeprosił za to słowo.
— A na koniec — dodała Weronika — przeklęła nas. Mnie, ciebie, nasze przyszłe dziecko. Powiedziała, iż wszystko stracimy.
Kacper tylko skinął głową. Wszystko było zbyt znajome. Zbyt przewidywalne.
Minęło kilka miesięcy. W ich domu znów zapanował spokój. Weronika nosiła pod sercem dziecko. Kacper nie dzwonił już ani do matki, ani do brata. Po prostu ich wymazał. Bo nie chciał już być dla nikogo wygodny.
Ale pewnego dnia, spacerując z wózkiem już po narodzinach syna, Weronika spotkała sąsiadkę z dawnego adresu. Ta wyznała: Bronisława Janowa wyprowadziła się od Dawida. A adekwatnie to on sam ją „ulokował”. Do domu spokojnej starości. Nie dogadali się. Kłócili się miesiącami, aż w końcu spakował jej rzeczy i oznajmił, iż w jego życiu nie ma miejsca dla kapryśnej matki.
Weronika zastygła. Serce ścisnęło się boleśnie.
— Nie może się dowiedzieć — szepnęła do siebie. — Nie powinien.
I wróciwszy do domu, nie wspomniała ani słowem. Ani o domu starców, ani o tym, jak matka prosiła sąsiadów o telefon do syna. O niczym.
Bo jej Kacper zasługiwał na ciszę, spokój i zwyczajne ludzkie szczęście. I jeżeli choćby dla tego trzeba było przymknąć oczy na czyjąś starość — była gotowa. Bo miłość to nie tylko ciepło. To także granice.
Tak właśnie żyją. W domu, gdzie dziecięcy pokój czeka na głosy, a w sypialni — nie rozbrzmiewa już kłamstwo. Gdzie Bronisława Janowa nie dyktuje już warunków, a Weronika nie zgrzyta zębami z gniewu.
Po prostu żyją. Jak rodzina. Prawdziwa.