DZIENNIK: MATKA, KTÓREJ NIE WYBIERAM
Nie mogłam znaleźć usprawiedliwienia dla tego, jak mój mąż Krzysztof pozwalał swojej matce, Wandzie, tak bezceremonialnie mieszać się w nasze życie. Wiedziałam przecież, jak bardzo cierpiał w dzieciństwie – jak marzł, jak był zaniedbywany, gdy jego starszy brat, Marek, kąpał się w matczynej miłości, a on lataami nosił po nim zniszczone ubrania i stał zawsze w cieniu.
Dlaczego teraz, gdy jest już dorosłym, spełnionym mężczyzną, panem własnego domu, pozwala Wandzie Stanisławównie po prostu przyjść – nie w gości, ale jak do swojej własności – i zagnieździć się w pokoju, który miał być kiedyś przeznaczony dla naszego dziecka?
— To w końcu moja matka — mówił cicho Krzysztof, jakby tłumaczył się nie tylko przede mną, ale i przed własnym sumieniem. — Wytrzymajmy trochę. I tak dzieci jeszcze nie mamy.
Próbował łagodzić sytuację, choć w środku wszystko się w nim buntowało. Dopiero zaczął żyć tak, jak zawsze marzył. Kupił dom, ożenił się z kobietą, którą kochał do bólu, zasypiał bez lęku, iż znowu okaże się niepotrzebny. A teraz – matka. Z torbami, z pretensjami, z wiecznym roszczeniem, iż jej „się należy”.
— Sam mówiłeś, iż ten pokój będzie dziecięcy! — nie powstrzymywałam się. — A teraz rządzi w nim twoja mama. Bez pytania, bez dyskusji.
Krzysztof milczał. Tak, kupił ten dom właśnie dla tych dwóch pokoi – sypialni i dziecięcego. Bo marzył o rodzinie. A teraz marzenie znów odsunięto na dalszy plan. Jak kiedyś – w dzieciństwie.
Wszystko wróciło.
Przypomniał sobie, jak w ich dwupokojowym mieszkaniu Marek dostawał wszystko – najlepsze prezenty, nowe ubrania, tort na urodziny. A on, Krzysztof, słuchał bajek o oszczędzaniu, iż „nas nie stać”, iż euforia to luksus. Pamiętał, jak matka wyciągała ostatnie złotówki na kurtkę dla Marka, a jemu kupowała używane buty na targowisku. Wiedział, iż był dzieckiem „z resztek”.
I teraz matka znów tu jest. Mówi, iż na kilka dni, ale już rozłożyła swoje rzeczy, już rozdaje rady, już krytykuje mnie – za to, jak gotuję, jak sprzątam, jak wyglądam. I znów – jak kiedyś – budzi w Krzysztofie tę samą winę: iż nie spełnił oczekiwań, iż zawiódł, iż nie dorósł.
Starałam się trzymać nerwy na wodzy. Ale coraz częściej wybuchałam. Narzekałam Krzysztofowi, iż Wanda specjalnie chowa moje rzeczy, wyrzuca z lodówki zdrowe jedzenie, zastępując je tłustymi sosami i smażonym mięsem, krytykuje choćby wodę, którą piję.
— Robi to specjalnie. Jestem pewna, iż wszystko robi na złość — mówiłam, zaciskając pięści.
Krzysztof próbował rozmawiać z matką. Ale słyszał tylko:
— Wypędzasz mnie z domu, który kupiłeś dzięki moim modlitwom? Zostawię ci z Markiem to mieszkanie, a wy tu z tą swoją żonką uciekacie ode mnie. Niewdzięcznicy!
Machnął ręką. Nie potrzebował tego mieszkania. Ale gdy pokazałam mu dokumenty, które znalazłam w rzeczach Wandy Stanisławówny, Krzysztof nie wierzył własnym oczom. Wszystko było na Marka: mieszkanie, garaż, choćby ta działka, na której w dzieciństwie sadził ziemniaki. Wszystko, co matka obiecywała mu, okazało się pięknym kłamstwem.
— A mnie śpiewała, iż wszystko będzie moje. Że żyje dla mnie. — Krzysztof ciężko opadł na fotel.
Nie płakał. Ale milczał tak, iż aż ścisnęło mi się serce.
Następnego dnia poszedł do pracy bez słowa. A wieczorem, wróciwszy, zobaczył, iż matki już nie ma. Jej rzeczy stały przy furtce, a w moich oczach płonęła uraza.
— Wyrzuciłam ją, Krzysiu. Wybacz, jeżeli powinnam była się z tobą naradzić, ale nie wytrzymałam już dłużej.
— Z powodu tych dokumentów? — zapytał zmęczony.
— Nie tylko. Gdy powiedziałam jej, iż znam prawdę, nazwała mnie nikim. Stwierdziła, iż ty jesteś jej synem, a ja – tak, przybłędą. Że to ona ma prawo tu mieszkać, aI wtedy zrozumiał, iż czasami miłość wymaga odwagi, by odciąć to, co toksyczne, choćby jeżeli nosi imię rodziny.