Weronika nie mogła znaleźć usprawiedliwienia dla tego, jak jej mąż Krzysztof pozwalał własnej matce tak bezceremonialnie ingerować w ich życie. Wiedziała przecież, jak bardzo cierpiał w dzieciństwie, jak marzł z zimna i był zaniedbywany, podczas gdy starszy brat Piotr kąpał się w matczynej miłości, a Krzysztof latami nosił po nim znoszone ubrania i pozostawał w cieniu.
Dlaczego teraz, gdy jest dorosłym, ustabilizowanym mężczyzną, głową własnego domu, pozwala Marii Stanisławie po prostu przyjść — nie w gości, ale jak do swojej własności — i rozgościć się w pokoju, który zawsze marzył przeznaczyć dla swojego przyszłego dziecka?
— To w końcu moja matka — mówił cicho Krzysztof, jakby tłumaczył się nie tylko przed Weroniką, ale przed własnym sumieniem. — Wytrzymajmy trochę. Dzieci i tak jeszcze nie ma.
Próbował łagodzić sytuację, choć w środku wszystko w nim protestowało. Dopiero zaczął żyć tak, jak zawsze pragnął. Kupił dom, ożenił się z kobietą, którą kochał do bólu, przestał budzić się z lękiem, iż znów okaże się niepotrzebny. A teraz — matka. Z torbami, wyrzutami i wiecznym żądaniem tego, co jej „się należy”.
— Sam mówiłeś, iż ten pokój ma być dla dziecka! — nie wytrzymywała Weronika. — A teraz gospodarzy w nim twoja mama. Bez pytania, bez rozmowy.
Krzysztof milczał. Tak, kupił ten dom właśnie dla tych dwóch pokoi — sypialni i dziecięcego pokoju. Bo marzył o rodzinie. A teraz marzenie znów odsunięto na dalszy plan. Jak kiedyś — w dzieciństwie.
Wszystko wróciło.
Przypomniał sobie, jak w ich dwupokojowym mieszkaniu Piotr dostawał wszystko — najlepsze prezenty, nowe ubrania, torty na urodziny. A on, Krzysztof, słuchał bajek o oszczędzaniu, o „nie stać nas”, o tym, iż euforia to luksus. Pamiętał, jak matka wyciągała ostatnie pieniądze na kurtkę dla Piotra, a jemu kupowała używane buty na targu. Wiedział, iż był dzieckiem „z przypadku”.
I teraz matka znów tu jest. Mówi, iż tylko na kilka dni, ale już rozpakowała swoje rzeczy, już rozdaje rady, już krytykuje Weronikę — za sposób gotowania, sprzątania, choćby za to, jak wygląda. I znów — jak dawniej — budzi w Krzysztofie to samo poczucie winy: iż nie spełnił oczekiwań, nie dorósł, nie zadowolił.
Weronika starała się wytrzymywać. Ale coraz częściej wybuchała. Skarżyła się Krzysztofowi, iż Maria celowo chowa jej rzeczy ze zwykłych miejsc, wyrzuca ze lodówki zdrowe jedzenie, zastępując je tłustymi sosami i smażonym mięsem, krytykuje choćby wodę, którą Weronika pije.
— Robi to specjalnie. Jestem pewna, iż wszystko robi na złość — mówiła Weronika, zaciskając pięści.
Krzysztof próbował porozmawiać z matką. Ale w odpowiedzi słyszał:
— Wypędzasz mnie z domu, który kupiłeś dzięki moim modlitwom? Zostawię ci mieszkanie z Piotrem, a ty tu z tą swoją żonką uciekasz ode mnie. Niewdzięcznicy!
Machnął ręką. Nie potrzebował tego mieszkania. Ale gdy Weronika — z bólem w głosie — pokazała mu dokumenty, które znalazła w rzeczach Marii Stanisławy, Krzysztof nie wierzył własnym oczom. Wszystko było zapisane na Piotra: i mieszkanie, i garaż, i choćby ta działka, na której w dzieciństwie sadził ziemniaki. Wszystko, co matka mu obiecywała, okazało się pięknym kłamstwem.
— A mnie śpiewała, iż wszystko będzie moje. Że żyje dla mnie. — Krzysztof ciężko opadł na fotel.
Nie płakał. Ale milczał tak, iż serce Weroniki się ścisnęło.
Następnego dnia wyszedł do pracy bez słowa. A wieczorem, wracając, zobaczył, iż matki już nie ma. Jej rzeczy stały przy furtce, a w oczach Weroniki płonęła obraza.
— Wykopałam ją, Krzysiu. Wybacz, jeżeli powinnam była się z tobą skonsultować, ale nie wytrzymałam już.
— Z powodu dokumentów? — zapytał zmęczony.
— Nie tylko. Gdy powiedziałam jej, iż znam prawdę, nazwała mnie nikim. Stwierdziła, iż ty jesteś jej synem, a ja tylko przybłędą. Że to ona ma prawo tu mieszkać, a nie ja. Że ten dom jest twój, a więc i jej. I iż i tak mnie porzucisz, gdy tylko otworzy ci oczy.
Krzysztof zamilkł. Po raz pierwszy w życiu nazwał matkę… żmiją. I choćby nie przeprosił za to słowo.
— A na koniec — dodała Weronika — przeklęła nas. Mnie, ciebie, nasze przyszłe dziecko. Powiedziała, iż wszystko stracimy.
Krzysztof tylko skinął głową. Wszystko było zbyt znajome. Zbyt przewidywalne.
Minęło kilka miesięcy. W ich domu znów zapanował spokój. Weronika nosiła pod sercem dziecko. Krzysztof nie dzwonił już ani do matki, ani do brata. Po prostu ich wymazał. Bo nie chciał już być dla nikogo wygodny.
Ale pewnego dnia, spacerując z wózkiem już po narodzinach syna, Weronika spotkała sąsiadkę z ich dawnego adresu. Ta wyznała: Maria Stanisława wyprowadziła się od Piotra. A raczej on sam ją „załatwił”. Do domu opieki. Nie mogli się dogadać. Kłócili się miesiącami, aż w końcu spakował jej rzeczy i oznajmił, iż w jego życiu nie ma miejsca dla kapryśnej matki.
Weronika zdrętwiała. Serce jej się ścisnęło.
— Nie może się dowiedzieć — szepnęła do siebie. — Nie może.
I wróciwszy do domu, nie wspomniała ani słowem. Ani o domu opieki, ani o tym, jak matka prosiła sąsiadów o numer do syna. O niczym.
Bo jej Krzysztof zasługiwał na spokój, ciszę i zwykłe ludzkie szczęście. A jeżeli choćby wymagało to zamknięcia oczu na cudzą starość — była na to gotowa. Bo miłość to nie tylko ciepło. To także granice.
I tak żyją. W domu, gdzie pokój dziecięcy czeka na gwar, a w sypialni nie rozlega się już kłamstwo. Gdzie Maria Stanisława nie dyktuje warunków, a Weronika nie zgrzyta zębami ze złości.
Po prostu żyją. Jak rodzina. Prawdziwa.