„Mamo, przeżyliśmy razem piętnaście lat, ale może nie powinniśmy mieć trojga dzieci” — te słowa usłyszałam od własnego syna…
Gdy Anna Kowalska usłyszała je z ust swojego trzydziestosześcioletniego syna, Marka, ziemia zatrzęsła się pod jej stopami. Jak to możliwe? Jak jej ukochany syn, duma całego życia, podpora i radość, mógł wypowiedzieć coś takiego? Przypomniała sobie, jak przez całą młodość cierpiał przez Marysię — tę samą dziewczynę, która w szkole zatruwała mu życie, knuła podłe sztuczki, śmiała się, rozpuszczała plotki. A teraz gotów był dla niej zniszczyć wszystko — rodzinę, dzieci, lata wspólnego życia.
Anna pamiętała każdy szczegół. Jak Marysia w szkole knuła przeciwko niemu, jak on milczał, choć trenował zapasy i mógł dać odpór. Był jednak dobrze wychowanym chłopcem, uczciwym. choćby wtedy, gdy ona sama gotowa była biec do dyrektora, przenieść go do innej szkoły — on tylko machał ręką. Znosił.
Gdy szkoła została za nim, Marek jakby odżył. Skończył ją z wyróżnieniem, poszedł na uniwersytet, studiował, pracował, budował życie. Dorósł na silnego, mądrego mężczyznę, szanowanego przez kolegów. A potem… potem na progu rodzinnego domu pojawiła się Ona. Marysia. Ta sama. Jakby z koszmaru, wróciła, by znów zacząć burzyć. A syn, jak zahipnotyzowany, wyciągnął do niej rękę. Zakochał się, wybaczył wszystko, co przeszli, choćby zaczął z nią budować związek. I mimo zdrady, gdy uciekła do innego tuż przed ślubem — nie zgorzkniał. Złamany, ale nie pokonany.
Po tej tragedii Marek związał się z Kasią — dziewczyną z dobrego domu, córką przyjaciółki Anny Kowalskiej. Wszystko układało się jak należy: wzięli ślub, mieli troje dzieci, kupili mieszkanie. Anna pomagała, gdzie mogła. Kasia była gospodarna, dobra, troskliwa. Nie krzyczała, nie kłóciła się, dźwigała dom na barkach, choć nie pracowała zawodowo. Życie wreszcie się ułożyło.
Aż pewnego dnia wszystko stanęło na głowie. Do Warszawy przyjechała Marysia. Znów wdarła się w życie syna jak burza, jak popiół, którego nie zmyjesz. Spotkali się przypadkiem, zamienili kilka słów — i stało się. Marek, jak zaczarowany, zmienił się. Mówił, iż nie kocha Kasi, iż nigdy jej nie kochał. Że związał się z nią tylko z rozpaczy. Że dzieci to błąd, wynikający z utraty Marysi. Mówił to spokojnie, chłodno. Jakby nie chodziło o życie, o dzieci, o kobietę, która przeszła z nim przez tyle. Jakby to była tylko pomyłka w rachunkach.
Anna nie wierzyła własnym uszom. Jak mógł zapomnieć, jak Marysia go zdradziła? Jak uwierzyć kobiecie, która bez wahania zamieniła go na innego? Teraz wróciła, bo na Wschodzie jej nie wyszło, i znów wszystko niszczy?
Najstraszniejsze — mówił, iż odejdzie. Że zostawi Kasię, troje dzieci, byleby być z tą, która znów zawołała. Jakby rozum w nim zgasł, zostawiwszy tylko chorą obsesję.
Anna patrzyła na wnuki i nie wiedziała, jak im powiedzieć, iż ojciec chce je porzucić. Nie wiedziała, jak spojrzeć w oczy Kasi, która niczego nie podejrzewała. Serce pękało jej z bólu. Jej syn, za którego modliła się, walczyła, którego chroniła przed łzami — teraz sam stał się źródłem cierpienia innych.
Po raz pierwszy w życiu poczuła się bezsilna. Bo Marek był dorosły. Bo sam decydował o swoim losie. Ale czy matka może na to patrzeć i milczeć? Czy można odwrócić wzrok, gdy rozpada się rodzina?
Anna Kowalska wiedziała jedno — będzie walczyć. O Kasię. O wnuki. O to, by jej syn nie zgubił się na dobre. Nie pozwoli, by ta kobieta zburzyła to, co z trudem budowali. choćby jeżeli będzie musiała pójść przeciw woli własnego dziecka. Bo czasem miłość matki nie polega na aprobacie. Ale na obronie. choćby gdy nikt o to nie prosi.