„Mama żąda, abym sprzątała codziennie, ale mam własną rodzinę: nie mogę tego dłużej znosić”

newsempire24.com 2 miesięcy temu

Mam dwadzieścia dziewięć lat. Jestem mężatką od pięciu lat. Razem z mężem mamy dwoje małych dzieci, a najmłodsza córeczka ma zaledwie trzy lata – jeszcze nie chodzi do przedszkola. Jak tylko ją tam zaprowadzę, zaraz łapie infekcję i przez tygodnie siedzimy w domu na zwolnieniach. Dlatego ustaliliśmy z mężem, iż dopóki nie nabierze odporności, zostanę z nią w domu. No bo wiadomo – dom sam się nie posprząta, obiad sam się nie ugotuje, a dzieci same się nie wychowują.

Każdy dzień to mały maraton: kuchnia, pranie, zabawki, pieluchy, kaprysy, lekcje ze starszakiem. Wkładam w dzieci całą duszę, tłumaczę po sto razy, pokazuję, uczę. Wieczorem nogi bolą, jakbym cały dzień nosiła cegły na budowie.

Ale mojej mamie tego nie wytłumaczysz.

Mamie najwyraźniej zupełnie obojętne, iż mam rodzinę, obowiązki, dzieci. Dzwoni codziennie tylko po to, żeby mi nawymyślać. Nie pyta, jak się czuję, nie interesuje się wnukami. Tylko pretensje:
„Znowu cały dzień leżałaś przed telewizorem?”
„Cały czas siedzisz w tym internecie?”
„Dlaczego do mnie nie przyjedziesz?”
„Czemu nie posprzątałaś u mnie w kuchni?”
„Kiedy w końcu przywieziesz zakupy?”

Mama mieszka na drugim końcu Warszawy. W godzinach szczytu to wyprawa jak na księżyc. A ja muszę jechać z dwójką maluchów – nie mam z kim ich zostawić. Zanim dojadę, wysłucham, jaka to ja jestem „leniwa” i „nic nie robię”, posprzątam u niej – już wieczór, a ja bez sił. Kto w tym czasie posprząta u mnie? Kto nakarmi moje dzieci?

Próbowałam tłumaczyć, iż jest mi ciężko. Że ledwo daję radę. W odpowiedzi – tylko obrażanie się. Łzy przez telefon, oskarżenia:
„Jesteś egoistką!”
„Mnie jest źle, a ty mnie zostawiłaś!”
„Obce matki mają pomoc od córek, a ty co?”

Tylko że… gdzie ta pomoc z jej strony? Od kiedy urodziłam dzieci, ani razu nie przyjechała po prostu pobawić się z wnukami. Nigdy nie powiedziała:
„Córeczko, odpocznij, ja się nimi zajmę.”

Kiedy wróciłam ze szpitala po porodzie, odwiedziła mnie… jako gość. Nie z zupą i troską – tylko jak na przyjęcie. Ledwo trzymałam się na nogach, a ona siedziała i czekała, aż nakryję do stołu. Bo jej, rozumiesz, „nie wypada” zaglądać do lodówki. Więc ja, ledwo żywa, wiłam się po kuchni, żeby potem nie słuchać, iż „w domu syf i gospodyni do niczego”.

A potem jeszcze pretensje:
„Zupa za tłusta.”
„Za dużo soli.”
„Stół nie odświętny.”
„Gdzie serwetki?”

Od tamtej pory nic się nie zmieniło. Nie przyjeżdża. Nie pyta, jak się czuję. Dzwoni tylko po to, żeby wyładować złość. Wymaga, żebym jeździła do niej codziennie i robiła u niej porządki. A ja – nie mam już siły. Nie jestem z żelaza.

Kilka tygodni temu pokłóciliśmy się ostro. Bardzo ostro. Nie wytrzymałam i powiedziałam wszystko, co leżało mi na wątrobie. Od tamtej pory do mnie nie dzwoni. I… szczerze? Ja też do niej nie. I jestem szczęśliwa.

Po raz pierwszy od lat poczułam się wolna. Spokojna. Cicha. Mogę odetchnąć, nie zerkać co chwilę na telefon w obawie przed jej kolejnym monologiem. Nie muszę już czuć się winna, iż żyję własnym życiem.

Żebym tylko wcześniej wiedziała, iż to takie proste – pokłóciłabym się z nią rok temu. Nie muszę zasługiwać na uznanie kogoś, kto mnie nie szanuje. To nie jest miłość. To kontrola i manipulacja.

Teraz już wiem: nie muszę udowadniać, iż zasługuję na to, by być jej córką. Jestem dobrą matką, żoną i człowiekiem. A jeżeli ona tego nie widzi – to jej problem.

Niech żyje po swojemu. Ja jestem potrzebna w mojej rodzinie. I tylko to się liczy.

Idź do oryginalnego materiału